//rok 2008 Nie pamiętam, które to miasto, ni jaka rzeka przezeń przepływała. Jedno jednak jest pewne, że przy jednej z miasta granic, tuż nad laskiem - - piękny się wznosił dworek szlachecki. W sieni zimno. Jedynym źródłem ciepła i energii jest bure kocisko figlujące bezkarnie po kamiennej ławie. Skąd i po co się tu wzięło? – - ono samo nie wie. Kiedy przyszło? – - Jadwisia, Pani Matka, Babka i sama Ewa po długiej naradzie z Adamem stwierdzą zgodnie, że było zawsze. Choć raz przybrane w czarne futerko, raz w białe, jak kapryśna strojnisia przed balem. Dziś w każdym razie bure wybrało barwy. Lecz nie bure jak niebo, bo niebo jest smutno bure. Lecz nie bure jak dzień, bo dzień jest bury codziennie. Bure jest ot tak po kociemu. Aby Was zaraza z zimna nie dopadła przed końcem opowieści udajmy się do jadalni, która odwrotnością sieni zwykła być nazywaną. Czujecie jak ciepło? W prawym kącie zabytkowy piec trzyma wartę. Nikomu nie da zamarznąć. Nikomu, kto zbliży doń wychłodzone ciało. I wszystko ogrzeje, i wszystko roztopi. Wszystko od zaprószonego płatkiem śniegu włosa poczynając, a na nikczemnym sercu skończywszy. Widzieliście jadalnie bez ścian? I tu więc muszą być ściany. I to jakie ściany! Ściany zdobione siwizną pradziadków, niemodnymi sukniami prababek i… i pieskami merdającymi radośnie przez wieki. Jedne ze szczerej radości, inne z przymusu. Z chęcią wyszłyby na spacer, lecz pozłacane, wyszukane ramy nie wypuszczą. Twardo strzegą by żaden bród, mucha i w ogóle nic, co z naszego świata wyszło, nie zakłóciło idealnego świata artysty. Na środku jadalni, wedle tradycji i ogółu zwyczajów, stoi stół, drewniany, okryty przez staranne, wprawione ręce białymi serwetami. I flakon, zawsze pełen świeżych i pachnących kwiatów, znalazł miejsce na stole. I właśnie tutaj, na środku jadalni, spotka nas zaszczyt niezmierny poznania Jadwisi, Pani Matki, Babki, Prababki, choć tej ostatniej już tylko z wizerunków na porcelanie. A Ewę? Ewy poznawać nie trzeba. Ona i skutki jej grzechu mieszkają w duszy każdego człowieka. Pani Matka rozkłada sprawiedliwie, każdemu, wyśmienite pierogi z jagodami. Babka siedzi sztywno. Czasem zerka łapczywie w miskę. Po prawej stronie zasiedli Ojciec i Dziadek. Ojciec to malarz. Dziadek to despota, naznaczony bogactwem, już wtedy, gdy w kołysce nierozumnie acz despotycznie leżąc, starszego utracił brata. Panna Jadwisia natomiast kłóci się z siostrami, najmłodszą Ludwiczką i Beatką średnią. - Ja tu nie siedzę! – Krzyczy Ludwisia – Znany Ci chyba Beato ten przesąd stary. - Ta, która na rogu zasiądzie pozostanie starą panną na wieki. – recytuje Beata spychając siostrę do rogu. - Może Jadwisia usiądzie z brzegu. Jej najładniej w czarnym, więc znoje klasztorne najmniej będą srogie. - A wiecie, niemądre, co się dzieje z tymi, co starszego rodzeństwa nie szanują? - No? Co? - Pstro! - Tamten przesąd był bardziej romantyczny. Babka spojrzała zgorszona. Matka zaś rzekła: - Zakończcie córki te kłótnie, która pierwsza usiądzie w rogu, dostanie podwójną porcję pierogów. Beatka szybko na rogu przysiadła. Waleczna Ludwisia z zazdrości aż zbladła. Spycha, chwyta za rękawy. Okrąża stół cały. Tylko Jadwisia, nie zmieniając zdania, została tam, gdzie siedziała. Nagle… Pani Babka głos zabrała. Pierwszy raz od rana. I w ten sposób wszystkim rzecze: - Przypominam, że dzień pieczenia bab wypada. Każda dziewczyna, nawet gdy mówić nie potrafi, babę, babkę, babeczkę upiec musi, choć w ostateczności może być z piasku. - Och, mam nadzieję, że już wszystkie moje córki mówić potrafią. - Potrafią, nie potrafią – ja tę kwestię mówię od półwieku i nie widzę potrzeby jej zmieniać. - Tak, tak, ale moje córki gotowe zapomnieć mowy, aby zbuntować się przeciw tradycji. - Pani Matka z nas kpi! - Kpić? Nigdy w życiu. Ja tylko z Babcią rozmawiam, w waszej sprawie, doceńcie. - Ja upiekę babę z ciasta kruchego! - A ja drożdżowego! - Dlaczego Twoja ma być drożdżowa? Drożdże to moja specjalność. - Drożdże będą gotować! Życzę powodzenia… - Nie bądźcie zazdrosne drogie siostrzyczki, ale mój wypiek będzie pachniał stokroć lepiej nawet od kwiatów kwitnących w ogrodzie - I będzie zapewne tak pyszny jak twa mowa jest pyszna? - Jeszcze pyszniejszy… Gdzie mąka? - W szafce koło okna. Takie w kuchni wrzały dyskusje. Zaś po drugiej stronie lasu rzecz dzieje się niesamowita. Po drugiej stronie lasu też stoi dworek szlachecki, a w nim jadalnia. Tylko zamiast piesków wesoło merdającymi ogonami Bóg umiera na krzyżu. Biedny marznie z szat obdarty, bo kominek od krzyża nie większy. - W imię Ojca, I Syna I Ducha Świętego. Ja wierzę. Doceń Panie Jak Twój sługa często mówi pacierze. - Proszę wypić herbatę zanim wystygnie. – krzyczy gosposia. - Wystygnie? Tylko Bóg jeden wie, co kiedykolwiek wystygnie. Zaskrzypiały drzwi jadalni. To lokaj. Lokaj wąsaty. - Najjaśniejszy panie, przybył siostrzeniec. - Siostrzeniec? Hm… Ciekawe jaką ma sprawę. - Zapowiadał się przecie. - Nie przeczę. Kulturalny młodzieniec. Zaproś go na salony. Pan domu człowiek zamożny, co czterdziestą wiosnę przeżyje tego roku, przybrał wizytowe szaty i podążył przywitać gościa. - Witaj drogi wujaszku! Przychodzę oświadczyć dobrą nowinę. - Od Twojego listu umieram z ciekawości. - Znalazłem żonę dla wujcia doskonałą. - Bogata? - Ma majątek niemały. - Młoda, ładna? - Szesnaście latek ledwo ukończyła. Uroda... hm… trudno stwierdzić, przeciętna. - Mądra? - Nie przeczę, choć to chyba wada. - Gdzie mieszka? Z jakiego rodu pochodzi? - Z rodu Sielaneckich. Jej imię Jadwisia. - Jadwisia? Z Sielanckich? Toż to moja sąsiadka. Po drugiej stronie lasku jej chatka. Kiedy ostatni raz u nich byłem, myślałem o niej jak o zabawnej dziecinie. - Wyrosła. Teraz całkiem gospodarna z niej panna. A poza tym do dalszej kariery potrzebne mi są u jej dziadka względy. - Możesz mi ufać siostrzeńcze. Z najbliższą pocztą na ślub otrzymasz zaproszenie. - Dziękuję ci wuju – wybór wyśmienity. - W imię Ojca, I Syna I Ducha Świętego. Ja wierzę. Doceń Panie Jak Twój sługa często mówi pacierze. Czy zechcesz siostrzeńcze staremu stryjowi towarzyszyć przy obiedzie? - Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Równo z zachodem słońca W progi państwa Sielaneckich również gość zapukał. Przedstawił się jako Pobożewski. Nazwisko pierwszy raz słyszymy, Ale ów człowiek jest nam znany. Chce rozmawiać najpierw z Ojcem później z Dziadkiem. Tymi słowami zaczyna obie rozmowy: - Przepraszam, że bez zapowiedzi odwiedzam gościnne progi wasze, ale me serce dłużej czekać nie może. A tymi obie zakończył: - W imię Ojca, I Syna I Ducha Świętego. Ja wierzę. Spójrz Panie Jak Twój sługa często mówi pacierze. Wyszedł. Ojciec i dziadek zamknęli się w jadalni. Dyskutowali. Zaciekle. Udało się wreszcie dojść do porozumienia. Kto uległ? A może poszli na kompromis? W każdym razie ojciec wezwał Jadwisię przed swoje oblicze: - Witaj panie ojcze! - Jadwisiu! Mam nowinę wyśmienitą. - Tak ojcze? Stoję tu i raduję się, choć jeszcze nie wiem z czego. - Pamiętasz pana Pobożewskiego, co ma dworek po drugiej stronie lasku? - Och tak, żałosny człowieczek. Ostatnio popchnął staruszkę, bo Bóg mu nakazał pierwszemu uklęknąć przy konfesjonale. - Zważaj na słowa. Pobożewski prosi o Twą rękę. - Ja nie dam. - Jak nie dasz po dobroci, sam sobie weźmie, choćby z grobu miał wyciągać. - Jeśli to zrobi to tylko po to, żeby postawić na swoim. - On pobożny, on Bogu posłuszny, on Boga kocha. Jeśli ty Boga kochasz i Pobożewskiego pokochasz. Przez niego nieraz niebiosa przemawiają. - Jeżeli Bóg pochwala jego czyny, nie jest moim Bogiem. - Bluźnisz! - Być pobożnym nie znaczy być dobrym. - Zamilcz dziecino! Dyskutowałem z dziadkiem. Decyzja została podjęta. Ojciec wyszedł, a dziewczyna uklękła i płakała. Łzy delikatnie spływały po drżących policzkach by wsiąknąć w bordową sukienkę. - Twoja baba się przypaliła! – głos siostry wyrwała Jadwigę z odrętwienia. Cóż to za krzyki, Cóż to za hałasy? To nie krzyki, nie hałasy. To muzyka połączona z śpiewem gości. Nasza Jadwisia za mąż dziś wychodzi. Być nie może. Szczęść jej Boże. Huczne weselisko jak rzadko, Wino się przelewa. Wszyscy pijani. Opętańczy szał zabawy. Wchodzisz? Już nie wyjdziesz w pełni zmysłów. Przed oczami świat wiruje. Gdzie jest koniec? Gdzie początek? Gdzie przyjaciel, a gdzie wróg? Gdzie są drzwi? Gdzie okno? Już nieważne tu jest wino… I tańcz, i tańcz dziewczyno… Krok w tył, krok wprzód, Szabla w tył, szabla wprzód. Ryki zwycięzców i oklaski widzów. Ktoś upadnie, pośpi chwilkę, poszaleje, Znów upadnie. Sam pan młody w imię boże Pod stołem się chichocze. Nie pociesza panny młodej, która w rogu smutno siedzi. mimo próśb, a nawet gróźb nic do ust nie wzięła. Bawi się nerwowo rękawem śnieżnobiałej sukni. - A radziła młodsza siostra byś wtedy na rogu usiadła, trzeba było słychać. - Zobaczymy. Może w jego domu nie będzie gorzej niż w klasztorze. Tylko obiecaj, że o mnie nie zapomnisz, że będziesz mnie odwiedzać. I tak zaczyna skromnie, posłusznie, ze spuszczoną głową zupełnie inne życie. - Pani Pobożewska! Cóż pani przygotować poleci? Kurki w gospodarstwie ładne, utuczone smacznie. - Może więc polewkę z nich zrobić? - A na drugie? - Na drugie racuszki. Ja tu jabłek nakroję. O, do tej miseczki. – - Bierze nożyk w dłonie. Ciach, ciach! Gotowe! - Zaradną sobie znalazł Pobożewki żonę. – szepce gruba służąca na uszko chudej. - Bóg mu pewno dopomógł. I z czego tak rechoczesz? To bardzo poważna sprawa. - Mnie ten siostrzeniec w niczym Boga nie przypominał, Ale cóż – w różnych sprawach mamy odmienne zdania. - Przepraszam, że wam w tak zaciekłej dyskusji przeszkodzę, ale przydałoby się troszkę ziemniaków. – Nie wiedziała Jadwisia, że to o niej te szepty i spory. - Obranych ziemniaków? - W tym problem. - A po cóż do racuchów ziemniaki, droga pani? - Mój małżonek bez ziemniaka nic nie przełknie. - To nie z mojej winy, to z rozkazu anioła. – - Wychynęła skądś pana domu głowa. - Gdzie widziałeś tego anioła? We śnie, w gorączce, w wyobraźni? - dopytywała żona. - W twoich oczach. - I zamiast skrzydełek latał na rzęsach? - Czemu mi nie wierzysz, kiedy patrzę na ciebie? Jaki chrześcijanin kłamałby patrząc prosto w oczy? - Nie patrzysz na moje oczy, ale na garnek z ziemniakami. Już zmarszczył brwi, już się gniewa. - Przepraszam żartowałam. - Oby Bóg ci wybaczył. - Pani nasza również miła. – służące powróciły do dyskusji - Czasem nazbyt. Ni nie krzyknie. Nie przygani. Jak dzieci wychowa? Rok później w tym samym miejscu o tej samej porze jeszcze ciekawszej dyskusji można się przysłuchać. - Spójrz no za okno. – znów grubsza rozpoczęła. - Wiosna idzie. Kwiatki rosnął. - A wśród kwiatków, pod jabłonią? - A to potwór, a to zdrajca! - Śmierć mu! Chochlą w głowę! - Bez paniki kochaniutka. Co my zrobić możemy? Trzeba czekać na okazję. - A na razie… A na razie dosyp jeszcze kilka łyżeczek soli do ziemniaków. Jadwisia co dzień wcześnie wstaje szyje, haftuje, modli się i wzdycha. A mąż? Mąż zmienny – pokłócił się z siostrzeńcem… Wokół kwiatki. Te niebieskie tulipany! Te czerwone bratki! I wy żółciutkie kaczeńce! Pan Pobożewki przechadzał się ogrodowymi alejami. Recytując najgłośniej jak potrafił znane mu modlitwy (czyli prawie wszystkie). Czasem stawał, rozglądał się, uśmiechał, to spojrzał w okienko, to spojrzał za murek. I właśnie tam, po drugiej stronie muru stała Ona. Nie doczekali się wszyscy święci litanii. Pobożewki nie wiedział już co słowem, Co myślą, co marzeniem. „Kruczoczarne długie, włosy, Oczy zielone, Jakby dwie wiosenki przyszły tego roku. Rzęsy jak miliony skrzydlatych aniołów. Policzki niczym jabłka z zakazanego drzewa.” - Czego tu dzieweczko szukasz? Co robisz w ogrodzie mojego sąsiada? - Zgadnij miły panie. - Nie da rady. - Tak łatwo się poddajesz? Polaka nie godna postawa. - Kradniesz jabłka? - Być nie może. Twój sąsiad moim wujem, a ja jego siostrzenicą I gościem zarazem. - Pozdrów więc wujka i pogratuluj krewnych znakomitych. - Wujek nieraz o panu wspominał. - Dobrze? Źle? - Oczywiście dobrze. Ale szczegóły zostawię dla siebie. - Jeśli taka twoja wola nic na to nie poradzę. Zdradź mi tylko jak się zwiesz? - Małgorzata. - Imię jak z bajki. - Dokładnie z bajki. Z bajki, która nosi tytuł „życie”. - Filozofujesz moja droga. - Tylko wujaszka cytuję. Niedosłyszalna nutka sarkazmu w mym głosie? - Nawet święty Antoni by jej nie odnalazł. - Twoje służące patrzą z okna. Idę. Nie lubię wzbudzać fałszywych podejrzeń. - Jeśli nawet jakieś powstaną, nie będą fałszywe. - Tym bardziej idę. - Jedno mi tylko Małgorzato obiecaj. Nim odejdziesz, a ja zostanę sam na sam z tęsknotą. Obiecasz? - Zależy. - Gdy znów księżyc ukaże się w pełni pójdź nad jezioro I jeśli będziesz pierwsza zaczekaj na mnie. - A jeśli druga? - Odwrotnie. - Gdzie to jezioro? - Idź prosto lasem, po niespełna pięciu metrach zobaczysz ścieżkę. Skręcisz w nią i na wprost będzie jezioro. - A jeśli się boję iść ciemnym lasem? - Polki niegodna postawa. - Czuwaj nade mną księżycu. Wygrałeś. Żegnaj. - Do zobaczenia. Zaczęło się ściemniać. Zimny wiatr zrzucał liście z drzew. Księżyc spacerował niebem. O czym myślał? Nikt nie wie, ale każdy może się domyślać. Jedni powiedzą, że o niczym. Inni wyśmieją, podając się na skomplikowane analizy naukowe. Ale Jadwisia z ręką na sercu, Spoglądając w okno, w poszukiwaniu szczęśliwej gwiazdy niewątpliwie stwierdzi, że księżyc myśli. Tak, on musi myśleć. Bo ileż, na miłość boską, można wytrzymać wisząc bezmyślnie? Tylko…tylko o czym duma? Czy o wyniosłych, nieosiągalnych planetach i gwiazdach? „O wy złociste gwiazdy! Czemu śmiejecie się ze mnie niewinnego, uczepionego na wieki do matki ziemi?” Czy zwraca uwagę na nas, małe i omylne ludzkie istnienia? „ A to dziwne, A to małe, Śmiechu warte całe.” A może znudzony zlicza sekundy, które pozostały do kolejnej pełni? „Pierwsza, druga, trzecia… dziesiąta… minuta, minuta i dwie sekundy, godzina, pierwszy dzień… dziesiąty dzień, trzydziesty dzień, nareszcie! Patrz i podziwiaj mnie matko ziemio! I inne planety zboczcie z kursu Oglądać pełnię mej urody. - Czy to nie ta dziewczyna, której miałeś strzec – - zapyta uszczypliwie mamusia. - Tak to ona. Owinęła się ciepłym płaszczem i podąża prawie bezszelestnie lasem. - Zważa biedactwo na każdy krok. - Też mi biedactwo. Idźże moja panno sama lub zawróć z Bogiem, ale u mnie nie zaznasz pomocy. Małgorzata nie zawróciła, bynajmniej – przyspieszyła kroku. Zza drzew prześwitywało jeziorko. On już tam stał. Stał i czekał. - Przyszłaś, przyszłaś kochana! - A tak – przyszłam. Mimo ciemności i pohukiwań dobiegających z każdej strony. Pokonałam lęki i doszłam, aby podziwiać swoje odbicie w wodzie jeziora. - Przykro mi, ale jest za ciemno, nic nie zobaczysz, Małgosiu. - To sobie wyobrażę. Spójrz, tu widać moje oczy, tu nos, a tu delikatnie opadają włosy. Są gęstsze i dłuższe niż w rzeczywistości. - Jesteś taka piękna, że nie da się już być piękniejszą. - Wszystko się da, jak się naprawdę chce. - To zdanie dało mi nową nadzieję. A wiesz, co najbardziej bym chciał? Najbardziej ze wszystkiego co istnieje, istniało lub ma zaistnieć? - Władzy, niezliczonych bogactw, miłości lub sławy. - Ciebie, kochana. Chciałbym, żebyś była moją żoną. Nie chcę jednak brać rozwodu. Narażać się Bogu, a w szczególności jego sługom. Płacenie pieniędzy za intercyzę nie do twarzy dobrym ludziom. Majątek Jadwisi także bezpieczniej uchować. Pytanie tylko – co począć z samą Jadwigą? W imię Ojca, I Syna I Ducha Świętego. Ja wierzę. Spójrz Panie Jak Twój sługa często mówi pacierze. - Gdzie Twa pobożność, o której tak głośno w całym mieście? - Przed chwilą dałem jej dowód. - Uszy słyszą jedno, oczy widza drugie. - Pobożność to nie to samo co dobro. - Gdzie więc twe sumienie? - Oddam je za jedno twoje słowo. - Zamilknę na wieki. - Właśnie się odezwałaś. - Nie pozostawiasz mi wyboru. Skoro pozbyłbyś się dla mnie nawet sumienia – - jestem twoja. - Nie ma milszego dnia w moim życiu. - A co z Jadwisią? - Jadwisia musi stać się czarownicą. - Nie rozumiem. - Tak myślałem. Przyjdź jutro o dwunastej do kościoła, A wszystko się wyjaśni. - Weźmiemy ślub w ukryciu? - Nie, panną młodą będziesz trochę później. Na razie przyjdziesz w charakterze świadka. Najbliższy dom Boży wznosił się na wzgórzu, owianym legendę. Legendę zapomniano, ale kościół pozostał. Tak samo warowny i brzydki. Malutkie okienka patrzą na przechodniów z każdej strony. Niestety, tylko nieliczni mają wystarczająco mocny wzrok, aby odwzajemnić te spojrzenia. Budowla niewątpliwie romańska, pomijając małą, kolorową, nie pasującą wieżyczkę. Jakieś dwadzieścia lat temu kazał ją wybudować ojciec Beniamin. Nie lubił mieszkać w klasztorze. Mówił, że im wyżej, tym bliżej do Boga. I dziś więc po mszy musiał pokonać długie, kręte schodki prowadzące do komnat. Już jest, już jest tak blisko Boga, tak wysoko! Usiadł przy biurku i otworzył Pismo Święte na losowej stronie. Zamknął. Dzisiaj nie chciało mu się czytać. A tym bardziej wstawać i otwierać drzwi. Nie miał jednak wyboru – ktoś pukał. - Kto tam? – spytał pochmurnie. - To ja ojcze, siostra Renia. Otwórz no, ile będę czekać? Przyszedł Pan Jan. Jan Pobożewski z jakąś kobietą. – oznajmiła pośpiesznie Renia, ledwo drzwi się uchyliły. - Jadwigą? - Nie, nie. To na pewno nie Jadwiga Tak miłych ludzi się nie zapomina. - Miłych czy nie miłych, biegnij prędko i zaproś tu Pobożewskiego. - I tę kobietę? - Biegnij. Ciekawe co tam u mojego Pobożewskiego? Ostatnio rzadziej na herbatkę przychodzi. – myślał Beniamin. Weszli. - Witaj ojcze! Niech będzie pochwalony nasz Pan. Dzięki mu, że siedzisz tu cały i zdrów. - Siądź bracie i mów, co cię i pannę, która ci towarzyszy, sprowadza? Mów jakbyś z Bogiem rozmawiał. A ja spróbuję odpowiedzieć w Jego imię. Tu tak wysoko, że każdy dobry człowiek głos niebios usłyszy. Zaparz, Reniu, herbatkę. - Straszne rzeczy, ojcze… Jadwisia, którą swego czasu pojąłem za żonę… - Chora? - Nie, gorzej. Złe siły wzięły ją na stronę. I – ściszył głos – piekielnymi włada mocami. O czarne siły! O zgubne oczy! - Co to będzie? Co to będzie? Zło się szerzy wszędzie! - To nie była miłość, to było zaklęcie! - Cóż za próba miłościwy Boże? Matko Święta, Matko Święta – Ty rozumiesz te dziewczęta? Jadwisia czaro… czarownicą! Aż drżę cały na dźwięk tego słowa. Jadwisia taka cicha i spokojna, A w sercu wojna, dusza diabla! - Nie ma wojny, już przegrana. - Żadnego sposobu nawrócenia? - O aniołach mówię – wyśmiewa. Milczę – obgaduje. - Własnego męża obgadywała? Z aniołów się śmiała? To teraz niech ona zamilknie na wieki. - Ojcze, ja nie widzę wyboru. Serce mi się kraje, ale to nie o mnie chodzi, lecz o innych bliźnich i o nawrócenie całego świata. W imię Ojca, I Syna I Ducha Świętego. Ja wierzę. Doceń Panie Jak Twój sługa często mówi pacierze. - Nie trap się, synu Boży. Ona nie pierwsza, choć może – daj Boże – ostatnia, która spłonie. - Daj Boże. - Żeby zmniejszyć przykrość, nie nazywajmy już jej Jadwisią, ale, zgodnie z prawdą, podłą czarownicą. - Podła czarownica? To tak jakoś dziecinnie. Proponuję - baba Jaga. Na stos, kochana! - Nie tak prędko. Jeszcze próby. - Kiedy się odbędą? - Jutro z pianiem koguta. W tym przypadku jedna wystarczy próba. - Czy Jadwisia jest płaczliwa? - Aż za bardzo! - Próba łez odpada. - Umie pływać? - Nigdy nie widziałem. - Lekka? - Lekka jak piórko. - To ją zgubi. - A co Bóg radzi zrobić z protestami rodziny? - Nie będzie protestów. Dziadek Jadwisi jest klasztorowi sporo dłużny. - A matka? A babka? A siostry? - Któż zważa na ich zdanie? - Nie wiem, jak ci dziękować, ojcze. - Módl się za mnie, Jasiu, i hojnie dawaj na ofiarę. - Małgorzata poświadczy wszystkie moje słowa. - Pan Pobożewski nie kłamał – stwierdziła krótko, próbując zapanować nad roztrzęsionym głosem. - Szczęść wam Boże. Jan Pobożewski i panna Małgorzata, której panieńskiego nazwiska nie odkryto, opuścili romański kościółek. Ojciec Beniamin pozostał sam Na rynku tłumy Tłumy i krzyki. - Baba Jaga!! Baba Jaga!! Na stos, na stos!! - Marny twój los. Ogień delikatnie łaskocze ciało. Płoną stopy przybrane w czerwone drewniane trzewiki. Choć czerwony nie jest czerwony. Płomień prawie po pas. - Jak tu ciepło… Jak cieplutko… Weź mnie ogniu. Z przeznaczeniem nikt nie wygra. Weź mnie ogniu byle prędko. Wznieś mą duszę pod niebiosa. Prędko, prędziutko. Patrz jak błyszczą moje oczy, jak rumienią się policzki. Ostatni rachunek sumienia. Nie widać matki w tłumie! Gdzie matka? Podpowiedz mi rozumie. Gdzie babka? Za rogiem, przysłonięty grubą elegancką damą, stoi dziadek. Łezka mu się w oku kręci. Płacz, płacz dziadziu. Ja nie bronię. Ostatnie wspomnienie ojczyzny. Polska tyś ziemio! Polska najukochańsza! Najukochańsza, lecz nie najlepsza. I może właśnie przez to tak bardzo spragniona miłości i poświęcenia. Nie ma matki. Nie ma babki. Nie ma wspomnień Tylko hałas, ciepło i ból. Nie, już tego nawet nie ma. Nic nie ma prócz maleńkiej kupki popiołu. Czyżby ta maleńka kupka popiołu była Jadwisią? A potem, jakby zwabiona rozradowanymi okrzykami tłumu, przyszła pierwsza z nich. Miała długi czarny płaszcz i kaptur zasłaniający twarz. Stanęła tuż przed kręgiem gapiów. - Dlaczego Jadwisia spłonęła? - Taki już los czarownic. Ogień jedynym ratunkiem przed tą zarazą. - Jadwisia była niewinna. - Czego Jadwisi tak bronisz? Czyżby jej diabelni przyjaciele znajomą przysłali? - Jestem niewinna. - Jak się zwiesz, starucho? Zrzuciła kaptur z głowy i rzekła: - Nie jestem staruchą, bynajmniej. Jestem młoda jak ten świat jest młody. Zwę się Ewa. Rzeczywiście była młoda – miała brązowe, przenikliwe oczy i długie, tak samo brązowe, niepoukładane włosy. - Z jakiego rodu pochodzisz? - Z pierwszego i jestem pierwszą Ewą. - Rzeczywiście obłąkana. - Jakie przesłanie płynie z ewangelii św. Łukasza, rozdziału siódmego, wersetu pierwszego? Cóż taka cisza? To, że kapłani nie wiedzą, zrozumiem bez problemu. Ale że Pobożewski milczy naprawdę mnie smuci.. Sama więc odpowiem. Bóg nakazał nie osądzać zbyt pochopnie. Teraz ona zamilkła na chwilę. Czekała na odzew. Nie było odzewu. Nikt nie miał odwagi. Wyciągnęła dłonie do przodu. Leżało na nich jabłko czerwone. - Komu je zostawić? Dlaczego nie macie na nie ochoty? To zwykłe jabłko. Zerwane ze zwykłej jabłoni. Mały chłopiec wystąpił krok na przód. - Gdzie idziesz, dziecię? Życie ci niemiłe? – Krzyczała matka. Ale chłopiec już ściskał owoc. - Mam nadzieję, że będzie ci smakowało, bo to ostatnie jakie wyrosło na tych ziemiach. Powiedziała Ewa i zniknęła, a wraz z nią, tanecznym krokiem, wymaszerowały wszystkie jabłonie. Dwie kolejne przyszły razem . Ubrane jak poprzednia. Czarny płaszcz i kaptur czarny. - Czemu spłonęła? Czemu ona spłonęła?! - Kto spłonął? - Jadwisia! Jadwisia! A co, jeszcze jakąś macie na sumieniu? Głupie pytania zadajecie ludzie, głupie jak wasze niewinne miny, spod których prześwituje paniczny strach. - Kim jesteście, że śmiecie od głupców nas wyzywać? Ściągnęły kaptury z głów. - Ja jestem prababką Jadwisi. - A ja babką. - Widać krew przeklęta. - Przeklęty jest ten, co sam się przeklnie. Jadwisia przetrwała mimo gorąca. Pewnie już w Eden śpiewa z aniołami. - Skąd taka pewność? - Z braku niepewności. Ciekawe, czy i wasze dusze wygrają z ogniem? - Jeśli dla czarownic do nieba otwarte bramy, to co dopiero dla nas – zwykłych, poczciwych ludzi? - Więc sprawdźmy ochotnik niech zrobi krok w przód. Nie ma ochotnika? Jeśli żaden samodzielnie nie znajdzie wystarczająco odwagi wszystkich sprawdzimy. - Zgłaszam się. – Mały chłopiec wystąpił z kręgu. - Nie idź tam, wróć, synu bezwstydny. – Krzyczała matka. Ale dzieciak nie słuchał. - Zgłaszam się. O panie! – stoję tu i czekam. Czekam, choć nie wiem lub nie chcę wiedzieć na co. - Zajrzyj prosto w moje oczy. - Wąskie źrenice, wycięte w brązowych tęczówkach. - Dobrze obserwujesz. Ja też nie marnowałam czasu. Twoja dusza przypomina wesołe niemowlę, Cieszące się każdym promykiem słońca. Witające nieświadomym uśmiechem nowy dzień. Idźże z Bogiem, który poświęciłeś się za innych. Idź jak najdalej od tej nieszczęsnej ziemi zniszczenia. - A gdy już odejdziesz, pomódl się czasem za mnie. – Zapłakała matka. - Przyrzekam. Za ciebie matko i za tę ziemię. Poszedł, a one zniknęły. Słońce powoli zachodziło Zostawiając pamiątkowe błyski na wyblakłych ludzkich twarzach. Dlaczego zebrane na rynku tłumy nie rozeszły się do domów? Nie wiem i nie wiem, jakby wtedy potoczyły się ich losy. Ich i całego miasta. Tłumy zostały na rynku zerkając tylko co chwila w opuszczone, ciemne okna domów. Przyszła ostatnia z nich. - Gdzie Jadwisia? Odpowiedz mi ojcze! Odpowiedz zamiast patrzeć na płytki chodnikowe, podeptane przez miliony ludzkich stóp. - Kim jesteś? - Nietrudno odgadnąć – matką Jadwisi. Zrzuciła kaptur z głowy. Uśmiechnęła się dziwnym uśmiechem. - Czerwone róże uschną. Złoto straci na wartości. Łagodnie spadnie ostatnia z gwiazd. Oko ludzkie przykryją powieki. Wojna zakończy się fiaskiem. I będziemy krzyczeć „zwycięstwo!!” Elektron przyciągnie dwa elektrony siłą zapomnienia. Koniec przyjdzie w bezbarwnej sukience. Powiedziała i dotknęła zwęglonego patyczka. Patyczek zaczął się żarzyć, coraz mocniej... Tryskały wokół czerwone iskierki. Dym wlatywał do oczu. Spłonęło wszystko. Od małych, niewinnych gryzoni, po wytrzeszczone gałki ludzkich ślepi. Było tu kiedyś miasto. Podobno. Rzecz nie jest pewna. Nazwy nikt nie pamięta. W pobliżu zwalonej kłody wznoszą się ruiny dworku szlacheckiego. Zrujnowana sień wita od progu. A w sieni kamienna ława. Jedna, jedyna. Trzynożna, czwartą w bojach utraciła. No tak, jest i nasze kocisko. - Kici, kici! Dziś czarne przybrało szaty. Żałobne. Już nie figluje. Siedzi. Czeka. Już nie figluje, a Jadwisia, Pani Matka, Babka, Prababka i Ewa po długiej naradzie z Adamem stwierdzą zgodnie, że nigdy nie figlowało, bo zostało jedynie wyryte w czarnej, marmurowej płycie.
strona główna