//rok 2008 Mycetes Bramo O święta! O miła! Tyś mnie chroniła. Rodzinnego domu strzegłaś. Jak zbrojne anioły raju, jak wierna psina! W Tobie był pokój, w Tobie była siła! Tu pod twoim okiem śmiała się poezja I płakał artysta. Nie tłumacz się. Ja Cię nie obwiniam. Tłukę zgniewany lustrzaną głowę. Ona jedyna świadoma, jedyna mogła zaradzić. I nie zaradziła… Odłamki głowy kłują lustrzane palce. Ktoś otworzył bramę. Gorzej. Zamknął ją na zawsze, a klucz odfrunął z wiatrem. To ja. Poznajesz? Te same chude dłonie, te same oczy rozmarzone. Tak samo, jakby jeszcze wczoraj, proszę: Uklęknij! Przestań być tak dumna, nieosiągalna, zamknięta. Nie klękasz? Ja uklęknę. Jak skruszony dzieciak przed matką zagniewaną. Futrem okryję twe zmarznięte ciało. A kolor futra będzie zielony. Mała zielona kropeczka. Już dwie, trzy, cztery! Szybko się rozrasta. Pełznie naprzód, w prawo w lewo. Miękkie, puszyste. Nie męczy się, nie staje. Patrz, patrz pełznie dalej. Teraz w głąb. Obejmuje serce. Nie zaznasz już zimna. Samotności nie zaznasz. Małżonkiem całe futro. Przyjaciółką, każda zielona, pełzająca nitka. Nie zaznasz już nic. Tylko zieleń… Oczy zakryje zielony, miękki płaszcz. Oczy święte i miłe. Wiatr zrzuca kolorowe liście. Urozmaica zieleń. Późno. Już wrzesień. Wiem, że artysta nie patrzy w kalendarz. Ale ja jestem nie tylko artystą, jestem także… Mycetes Szafirowa księżniczka Kocha, nie kocha. Targam serwetki. - Marszcz brwi wytworny kelnerze. Jak kocha posprzątam. - A jak nie? - Nie rozumiesz mnie miły panie, nie rozumiesz mnie cały świecie. Kocha, nie kocha. Kocha! Przyszła jak zwykle radosna… Księżyc świeci tam w górze. W wazonie pachną róże. Dwie świeczki na jednym przyświeciły stole. Sałatka grecka no i szafirem barwiona sukienka! Świadkami wszystkie serki feta, światkami w całej sześcienności. Wokół wyjął wilki, spiskują z nad stolików zazdrosne rude lisy. Jakiś ojciec chrzestny bezbożnie sięgnął po kieliszek. Tamten brodaty, z dużą torbą, czyżby terrorysta? Trzymamy się za ręce. Razem bezpieczniej. Terrorysta podniósł torbę… Kocha, nie kocha. Kocha! Nawet posprzątać pomogła… Wyszedłem na zewnątrz i patrzyłem na księżyc. Nie odbijał słońca. Księżyc był szafirowy!
Rozdział 1 Wiatr dmuchał i chuchał. Przyglądał się z satysfakcją jak kolejne liście opadają, tworząc kolorowe dywany na ponurych trawnikach osiedlowych. Po błękitnym niebie przetaczały się stada baranów. Kto je pasie? Nie wiem i Martyna też nie wiedziała. Szła wyprostowana, z głową dumnie wzniesioną ku niebu. Dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Obdarowywała promiennym uśmiechem każdego przechodnia, każde drzewo, krzew i każdy mały koralik jarzębinowy. „Nie, nie mogę podskakiwać! Mam szesnaście lat, chodzę do jednego z najlepszych liceów, a za dwa lata uzyskam prawa wyborcze. Śmieszne. Czuję się, jakbym żyła dopiero sekundę. Zaraz wybuchnę śmiechem. Z czego będę się śmiała? No, bez przesady - nie z czego, a z kogo? Z samej siebie. Samokrytycyzm to cecha pozytywna. Ciekawe czy Mycetes potrafi spojrzeć na siebie krytycznym okiem? Dlaczego w ogóle Mycetes? Mogłam o tyle rzeczy spytać i nie spytałam.” - Z głębokiej zadumy wyrwało ją wołanie. Obróciła głowę. Podążała za nią niewysoka dziewczyna, o brązowych włosach do ramion i bystrym spojrzeniu. - Marta, co tak pędzisz? Zaczekaj. - Do tej pory myślałam, że mam na imię Martyna, ale cóż… widocznie się pomyliłam. Myśli i fakty to dwie, jakże różne, rzeczy. - Przepraszam. A pamiętasz moje imię? - Właściwie to nie, ale bardzo dobrze znam cię z widzenia. - Tak więc, zwę się Justyna i chodzę do drugiej licealnej. Utkwiłaś w mojej pamięci po lekcji WF. - Dlaczego? - Pani chwaliła jak pięknie robisz gwiazdę. W tę stronę nikt nie wraca z mojej klasy. Pomyślałam, że możemy wracać razem, przynajmniej w środy. Co ty na to? - Jasne! Rozmowy z powietrzem są nudne, a z samą sobą niezdrowe. O której wracasz w poniedziałek? - W pół do piątej. Mam kółko matematyczne. - Interesujesz się matematyką? - Czymś trzeba. - Ja raczej preferuję kierunki humanistyczne… - Nie powiedziałaś mi, o której kończysz w poniedziałki? - O czternastej. - Fajnie ci! - Przypadkiem nie jesteś w klasie z Mycetesem? - Przypadkiem jestem. Niezły ma chłopak talent, no nie? - Jak on się odnajduje w klasie? - Jak artysta, siedzi sam, czasem ze mną, wiecznie zamyślony. - Siedzi z tobą? - Kiedy Kaśka wagaruje, pytam: mogę z tobą siedzieć? A on odpowiada: damom się nie odmawia. - Pięknie! - Bezwątpienia. Tylko jak pracujemy w grupach, jest z nim problem. Wszystko musi być tak jak on chce, według jego planów i wyobrażeń. - A nie możecie iść na kompromis? - Nie. - Dlaczego? - Nie pytaj. Nie zrozumiesz. Nawet ja nie rozumiem. - Słyszałaś o nim wcześniej, czy dopiero w liceum? - Nieraz w gazecie czytywałam jego wiersze… - Ja niestety dopiero tu. - Sądząc po licznych pytaniach musisz być jego zagorzałą fanką… - Czy ja wiem. - Nie wstydź się, pół szkoły przepada za jego wierszami. - Pójdziesz ze mną do sklepu? - Którego? - Mini delikatesów. Muszę kupić składniki do naleśników. Daria przepada za naleśnikami. Biedna siedzi teraz sama w domu, niech przynajmniej na obiad dostanie to co lubi. - Daria to twoja siostra? - Tak. - Ile ma lat? - Siedem. - Jakbym chciała mieć taką siostrę… - A nie masz rodzeństwa? - Mam braciszka w klasie maturalnej. Uczy się i uczy, żadnego z niego pożytku. Martyna otworzyła, poobwieszane rozmaitymi plakatami i ulotkami reklamowymi, drzwi sklepu. Za ladą stała młoda pani, ubrana w biało czerwony fartuch. Uśmiechnęła się do wchodzących i spytała: - W czym mogę paniom pomóc? - Tak więc - Martyna wyjęła z kieszeni zmiętą kartkę, starannie pisaną na plastyce - poproszę masło, cukier puder i kawałek sera białego. - Proszę. - A, i jeszcze kilogram winogron. - Świeże, dzisiaj była dostawa. - Znakomicie. Bardzo dziękuję, dowidzenia. - Dowidzenia. Dziewczyny wyszły, starannie zamknęły wrota i ruszyły chodnikiem w dalszą drogę. - Z czym najbardziej lubisz naleśniki? - zagadnęła Justyna. - Ze wszystkim! - Jak widzę nie jesteś zbyt wybredna. Ja w ogóle nie lubię naleśników. - Widzisz ten cudowny żółto zielony blok? - Widzę. - Ja w nim mieszkam. - No to żegnaj i pozdrów Darię. - Do zobaczenia. Martyna przeskakiwała po dwa schodki naraz. Chciała już być w domu. Spojrzała na zegarek. Jeszcze nie tak późno. Doszła. Zadzwoniła dwukrotnie dzwonkiem, jak zawsze. Nawet pół sekundy nie minęło, a drzwi otwarły się. Oczywiście nie same. Otwarła je mała dziewczynka. Pociągnęła mocno prawą dłoń starszej siostry. Martyna z trudem wyrwała się z uścisku, ale Daria się nie poddała. Skoczyła w górę jak kot, chwytając w locie chudą, zmęczoną szyję. Zawisła. - Daria, błagam cię… - O co? - Puść mnie… - Dlaczego? - Chcę spokojnie zdjąć kurtkę, odstawić plecak i wejść do mieszkania. - Co dzisiaj na obiad? - A co byś chciała? - Wszystko! - Nie znam przepisu na wszystko, ale mogę ugotować naleśniki. - Naleśniki? Hura! - Specjalnie dla ciebie. - Dla mnie? Dzisiaj masz bardzo dobry humor. - Eee tam. - Dostałaś szóstkę? - Nie. - A ja tak, za rysowanie literki „A”. - Gratuluję. - Jak będę miała chwilkę czasu to nauczę cię pisać literkę „B” . - Już umiem. Nie powiedziałaś mi czemu masz dobry humor. Zakochałaś się? - Czy ja wiem? Właściwie to go wcale nie znam. - Kogo? - Mycetesa. - A co znaczy Mycetes? - To jest przezwisko. Dłuższa historia. - Usiądź i mi wszystko opowiedz od początku, powoli. - Znudzi cię. - Nie możliwie. Usiadły na wygodnej, miękkiej kanapie. Daria przymknęła oczy, a Martyna opowiadała: - Zapisałam się na warsztaty literackie. W tym tygodniu były już chyba trzecie zajęcia. - Co tam robicie? - Ci… Najpierw opowiem, potem będziesz zadawać pytania. - Zgoda. - Grażyna jeszcze nie wyzdrowiała, więc usiadłam sama. Na kółku oprócz mnie było jeszcze pięć innych osób. Wśród nich słynny poeta - Mycetes. Normalnie siedział sam. Zobaczył, że i ja siedzę sama, więc zapytał czy może się dosiąść. - I co, zgodziłaś się? - Prosiłam Daria o coś! - Ale jak nie będę wiedziała czy się zgodziłaś czy nie, to nie wytrzymam do końca. - Tak zgodziłam się. Po kółku odprowadził mnie na przystanek. Czekaliśmy na autobus rozmawiając na różne, bardzo ciekawe tematy. Poprosił o mój numer komórkowy i lokalny. Spytał czy mam czas wieczorem, umówiliśmy się na osiemnastą. Przyjechał autobus. Koniec. Możesz zadawać pytania. - Na jakie ciekawe tematy, rozmawialiście? - Przede wszystkim o mitologii. Odgrywaliśmy dyskusje olimpijskich bogów. - Ale Bóg jest jeden! - Na Olimpie jest więcej. - Co to jest Olimp? - Góra w Grecji. Twoje pytania są za mądre dla mnie. Idę smażyć naleśniki. Martyna wyjęła zakupione składniki. Ułożyła na stole. Wyjęła zieloną, dużą miskę. Wymieszała w niej jajka, mleko, sól oraz mąkę. Zmiksowała z wodą, a następnie wrzuciła na patelnię. - Piękne zapachy, dobiegają z kuchni. - Chichotała Daria, krążąc od salonu do kuchni. - Cieszę się. - Ja też. Już nie mogę się doczekać. - Może ci nie będą smakowały. Zastanawiam się co ubiorę na to spotkanie. - Ubierz koniecznie tą czerwoną sukienkę. Czerwony dodaje pewności siebie. - A nie lepiej tą złotą? - Którą? Nie kojarzę. Martyna otworzyła szafę i zdjęła z wieszaka długą, wytworną suknię. - Staroświecka. - A może nie będę się specjalnie stroić i pójdę w dżinsach? - Głupi pomysł. Weźmie cię pewnie do wykwintnej restauracji, gdzie wszystkie panie będą wystrojone. - Skąd ty masz takie doświadczenie w tych sprawach, hmm? - Ja? Jakbym miała jeszcze takie szafirowe oczy jak ty… - Będziesz miała. W twoim wieku też miałam zwykłe, błękitne. Idę sprawdzić jak się czują nasze naleśniki. - A w co w końcu się ubierzesz? - Niech ci będzie - w czerwoną sukienkę. - Naprawdę? - Czemu by nie? Czas. Podobno jest czwartym z wymiarów. Podobno jest wiosenny i zimowy, tak twierdzą media. I podobno każda minuta jest równa. To ostatnie twierdzenie jest najbardziej wątpliwe. Czy to możliwe, że minuta mycia naczyń trwa tyle samo co minuta intrygującej rozmowy z przyjaciółką? Czy to możliwe, że minuta patrzenia w okno jest równa minucie pięciominutowej przerwy? Czas mija. Nie ważne czy zawsze tak samo szybko, czy nie, ale mija na pewno, każda chwila kiedyś musi nadejść. I ta. Nadeszła. Elektroniczny zegarek w kształcie kostki, wyświetlił znaczącą liczbę godzin i najokrąglejszą liczbę minut. - Osiemnasta! W każdej chwili może być! - Martyna spojrzała niecierpliwie na zegarek. Już trzeci raz przeczesywała ten sam kosmyk włosów. - Zaraz przyjdzie, a jak nie przyjdzie to jego strata. - Pocieszała mama, artystycznie posypując naleśnika cukrem pudrem. Przyszedł. Wysoki chłopiec, przezywany Mycetesem staną w drzwiach. Wyglądał bardzo elegancko, w popielatym garniturze i kratkowanym krawacie. Włosy miał kasztanowe, sięgające nieco za uszy, twarz przybrała dziwny, nieśmiały, a zarazem tajemniczy wyraz. Obdarzył Martynę delikatnym uśmiechem: - Witaj! - Witaj Mycetesie, aleś ty elegancki. Wchodź do środka. Nie chcesz naleśnika? - Nie, dziękuję… Chciałem cię zaprosić do restauracji greckiej… - Tej niedawno zbudowanej na ulicy Siekańskiej? - Nie inaczej, miła. - Świetny pomysł. Nigdy, tam nie byłam. - Mam prośbę… - Tak? - Ubierz szafirową sukienkę. - Co? Proszę? - Ubierz szafirową sukienkę. - Czemu? - Żeby pasowała do oczu. - Z tą coś nie tak? - Źle mnie zrozumiałaś. Zostaniesz szafirową księżniczką. - Naprawdę, szafirowy królu? Jakie przywileje daje taki tytuł szlachecki? - Wszystkie, wszystkie jakie zdołam sobie wyobrazić. - No cóż… Lepiej być szafirową księżniczką niż różową Barbie… - Szafir jest piękny, tajemniczy, mistyczny, a róż infantylny i dziecinny. - A czerwony? Co masz przeciwko czerwonemu? Róże są czerwone. Krew jest czerwona, a i Twoja twarz z każdą minutą coraz więcej tej barwy nabiera. - Tylko jedno, ale wystarczające - czerwony nie jest szafirowym. Szafirowa sukienka w świetle świec jak niebo w świetle księżyca. Już widzę w wyobraźni… - Przykro mi, ale nie mam żadnej nie tylko szafirowej, ale w ogóle niebieskiej sukienki w domu. - Musisz mieć. - Nie muszę! - Pójdziemy do sklepu i poszukamy. - Skończ te żarty! Przed dwudziestą drugą muszę być w domu. - Ja nie żartuję. - Tym gorzej, tym gorzej dla ciebie i dla mnie. Ty nie chcesz iść do restauracji ze mną tylko z moimi szafirowymi oczami, dodającymi blasku szafirowej, migotającej w świetle świec sukience. A potem opiszesz to wszystko w wierszach! - Bredzisz, bredzisz, droga pani! Tylko z tymi wierszami utrafiłaś, już opisałem. - Jedna odpowiedź przychodzi mi na myśl, głupia jak cała ta rozmowa. - Nie ma głupoty, jest tylko niezrozumienie. - Jeśli tak bardzo ci zależy, żeby wszystko było według twoich wyobrażeń, żeby świat był w takich kolorach, jakich ustalisz zapisz się… do szkoły magii. Wyczaruj sobie tysiące szafirowych księżniczek i miliony różowych Barbie. - Dobrze zapiszę się. Żegnaj, bądź zdrowa szafirowa księżniczko. - Będę zdrowa, żegnaj. Mycetes z nienaturalnym spokojem przekręcił zamek. Wyszedł. Martyna została sama w przedpokoju. Uchyliła drzwi salonu i szepnęła słabym głosem do Darii: - A wszystko miało być tak pięknie. Zamknęła się w swoim pokoju. Każdy czasem musi się wypłakać.
Rozdział 2 Gwiazdy ozdabiały niebo. Osiedlowy muzyk znikną w karczmie nucąc: „ O cieniu, o cieniu Wszystko widać w Twym spojrzeniu! Gra muzyka! Czas umyka. Zegar tyka, spóźnienie wróży. Praca coraz bardziej nuży” Czarny kot obserwował z dachu puste ulice, od czasu do czasu miałcząc pogardliwie na przejeżdżające samochody. Mycetes, jakby w obłędzie - stąpał na przód wolno i chaotycznie. Błądził wzrokiem między drzewami - wierzbami, płaczkami narodu, przekwitłymi jabłoniami, a ciemnym, niezdobytym niebem. W myślach przemierzył zdecydowanie rozleglejsze tereny. Wybierał coraz to nowsze, bardziej skomplikowane drogi, prowadzące do tego samego miejsca. O dziwo, nie był to Rzym, ale wielka, zamknięta na miedzianą kłódkę brama. Nie była zbudowana z żadnej mniej lub bardziej naturalnej substancji, tylko z pytań. „A może pytania to też substancja?” - brzmiało ostatnie z nich. Mycetes znacząco się skrzywił i wrócił kolejną drogą do poprzednich: „Co to jest magia? Dlaczego Martyna nie chce być szafirową księżniczką? Jak unikać tych samych błędów w przyszłości? Czy istnieje szkoła magii? Gdzie jej szukać? Kogo poprosić o pomoc? Co robić?” Młodzieniec przeszukiwał wszystkie kieszenie wspomnień, ale w żadnej nie leżał pasujący klucz. Zaraz… zaraz, czy to już jego dom? Tak. Jego dom, jego brama, a w środku kochająca mama. Wszedł do mieszkania, powiesił płaszcz na ozdobnym wieszaku, zrobionym z rogów jelenia, upolowanego dawno temu przez wujka. Żal zwierzęcia. Mogłoby pewnie jeszcze pożyć. Ciekawe, co się dzieje ze zwierzętami po śmierci? Czy ich dusze też są nieśmiertelne? Czy mają dusze? Czy ludzie mają dusze? Czy ludzie mają dusze, skoro mordują bezbronną, płową zwierzynę? Mycetes poszedł do salonu przywitać się z matką. Siedziała na miękkim złoconym fotelu. Oczy miała na w pół przymknięte, dumała. - Witaj mamo! - Witaj, witaj Tomaszu. - Długie kruczoczarne włosy opadały na twarz, zasłaniając bystre zielone oczy. - Podaj dłonie. Gorące. Jedyny Tomaszu się ostałeś, jedyny z sześciorga. - Ale mamuś oni żyją, oni są szczęśliwi, pożenili się, a Irenka wyszła za Lucka. - Lucjan, dziwne imię, pochodzi od imienia Lucjusz. - Mamo… co to jest magia? - Magia jest to nauka równa matematyce. Magia rządzi prawdami żywymi, a matematyka prawdami martwymi. Obie nauki ściśle się łączą i przeplatają, wymagają logiki i refleksji. W magii jednak, jak w życiu, czasem trzeba porzucić logikę, nie zastanawiać się tylko stąpać na przód. - A ty umiesz czarować, mamo? - Nie. Tylko nieliczni, najlepsi mają ten talent. - Dlaczego? Przecież sama mnie uczyłaś, że wszyscy są równi! - Wobec prawa, nie wobec losu. - Każdy sam decyduje o swoim losie. Powiedz mi, czy ja mógłbym zostać czarodziejem? - Wątpię. Takich jak ty są miliony. - Każdy jest niepowtarzalny! - Ale nie każdy jest zdolny do wielkich czynów. - Może właśnie ja jestem? Moim zdaniem każdy jest zdolny, jeśli tylko chce, naprawdę chce i wytrwa. - Obyś miał rację. - Gdzie można znaleźć szkołę magii? - Wszędzie. Jest tam gdzie uzna, że powinna być. - Skąd wiesz? Może jednak byłaś czarodziejką? - Ja i czary? Poczucie humoru odziedziczyłeś po dziadku. - Słyszysz kroki? Ktoś idzie. - Tata. Pójdź Tomaszu do swojego pokoju. Muszę porozmawiać z ojcem. - Dlaczego nie mogę zostać? Jestem przecież już prawie dorosły! - Możesz, ale nie musisz i taka jest różnica między tobą, a nami. Własny pokój. Kiedyś dzielony z trójką braci, ale teraz własny. Własne miejsce w domu. Własne miejsce na świecie. Niewielkie, ale bardzo przytulne. Z jednej strony pomieszczenia wisiały jasne, szerokie półki z książkami oraz duża szafa na ubrania, z drugiej łóżko i biurko, prawie nie zauważalne pod stertą rozrzuconych, częściowo zapisanych kartek. Ściany dawno nie były malowane, w wielu miejscach odchodził tynk. Trudno. Mycetes nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Usiadł przy biurku. Wyciągnął z plecaka notes w linie, otworzył na losowej stronie, upewnił się czy jest pusta. Pochwycił dumnie eleganckie pióro. Bez chwili zastanowienia zbliżył do białego miejsca. Białe przestało być białe. Poziome linie wyznaczały nieposłusznym literkom, gdzie mają stać: „Magia jest, bo chcę, żeby była. Jest, jest, musi być! Wołam sam do siebie i sam siebie zapewniam, że jest. Prawdziwa chęć prowadzi do bytu… Usłysz moje wołanie, posłuchaj głosu kartki papieru! Tak samo latają ptaki, tak somo zrzucone pióro upada na ziemie i opryskuje świat atramentem. Niech zatrzyma się w locie, niech…” - Nie piszesz! Nie piszesz? Czemu nie zatrzymało się? Czemu wszystko jest tak normalnie? Tak jak to kiedyś, pod wpływem uderzenia jabłkiem obmyślił Newton?! Newtonie, ty bestio dynamiczna! Czemu te prawdy znają wszyscy? We wszystkich podręcznikach zajmują kluczowe miejsce? Dlaczego pióro ich słucha, bardziej niż swego pana i władcy? Po akcji nastąpi reakcja. Tylko nie mów, że fale magiczne poruszają się ruchem jednostajnym prostoliniowym!” Mycetes niechętnie posprzątał plamę atramentu wsiąkającą w podłogę, odłożył pióro do szuflady podpisanej „ku pamięci ofiar poezji i innych poszukiwaczy prawdziwej prawdy”. Wyjął nowe, identyczne. Cała rodzina, znajomi nie wiedząc czym go obdarować kupowała najrozmaitsze przybory do pisania. Zdarzały się jednak, nierzadko, powtórki. Co się stało? Puste biurko. Czyżby postradał zupełnie zmysły? Co zrobił z papierami? Nic. Gdzie są? Pustka w pamięci. Szaleństwo czy cud? Przez umysł Tomka przelewała się mieszanina niezrozumienia i ekscytacji. Dopływając do oczu rozszerzała gałki, wracając do mózgu przytapiała twórcze myśli. Magia? Czary? Złudzenie? Marzenie? - Chaos mną włada… Pusto. Gdzie papiery? Bałagan w logice, porządek na biurku? Gdzie papiery?! Mnie, Mycetesowi, mnie dziecku poezji, słów brakuje? Może też porwała je nieznana siła? - Nie przyszło ci do głowy, czy jak nazywacie to okrągłe sterczące z szyi, że mogą leżeć w szafce, a niepotrzebne w koszu, gdzie ich normalne miejsce? Nie rozdziawiaj buzi, to niekulturalnie. Tak, tak od razu lepiej. To nie obrażanie biednego Newtona, mnie tu przygnało, nie, nie, bynajmniej. - To nie było obraza… - Jak zwał, tak zwał, byleby fizykę w mózgu miał. Najłatwiej zbłądzić, nie szanując, krytykując uważając za złe, za błędne to co niezrozumiałe. Kiedyś się jeszcze potkniesz o te słowa. Zrozumiesz naprawdę. Istnienie mądre, to istnienie wszechstronnie wykształcone. - Idee humanistyczne! - To nie idee, to prawdy, a humaniści przypadkiem je odkryli. Jestem tu, odkąd napisałeś „prawdziwa chęć prowadzi do bytu”, prawie pękłam ze śmiechu, widząc, jak upuszczasz bezlitośnie biedne pióro, skazując stalówkę na zagładę. - Powinnaś mi współczuć! - Może i współczułam… - Powiedziałaś, że jesteś tu! Gdzie jest „tu”? Gdzie jesteś? Kim jesteś? Czemu cię nie widzę? Czy jesteś żywa? - Rozejrzał się wokół, rozgarną powietrze - Gdzie jesteś? Czy naprawdę jesteś? - Zastanawiałam się, kiedy zadasz te pytania. Jestem naprawdę, a reszty się domyśl Tomaszu. - Skąd znasz moje imię? - Pisało na zrytej meteorytami powierzchni księżycowej. - Na rozkaz szafirowej księżniczki? - Księżniczki, króla, pazia, damy dworu, monarchy, monarchini, mam wymieniać dalej? - Nie, nie trzeba. - Wróćmy do tematu. - Jakiego? - Zdawało mi się, że zadałeś jakieś pytania. - Tak, zadałem, o pani, zdradź mi odpowiedzi proszę! Ja jestem głupi, nawet nie pełnoletni, na pewno nie zgadnę. - Gra psychologiczna? Myślisz, że słowem proszę, wszystko zdziałasz? Nie obchodzą mnie twoje błagania i krzyki, wysil się! - Jesteś związana ze szkołą magii? - Owszem, i to bardzo. - Jesteś nauczycielką ze szkoły magii - A mówi się, że ludzie to inteligentna rasa… - Ty nie jesteś człowiekiem? - Nie - Może chcesz być moją uczennicą? - A czego uczysz? - Filozofii mogę spróbować, literatury… - Pycha plus głupota równa się człowiek. - Drugi raz już obrażasz mnie i moją rasę! - Mało, kto by się zdobył na takie słowa. - Nie wstydzę się własnego zdania. - Postawa godna pochwalenia, przynajmniej jesteś odważny. W nagrodę zdradzę ci kim jestem. - Kim? - zniżył głos do szeptu - Szanowaną, Zabawną, Kreatywną, Otwartą, Łączącą ludzi, Arcywspaniałą , Mądrością, Akademią, Grą, Imieniem Imion, zdrabniając SZKOŁĄ MAGII. - Jak dostać się do środka? - Wystarczy, że mnie złapiesz. - Jak złapać coś niewidzialnego? - Nie jestem coś, a ktoś. Jak uznasz, że jesteś gotowy, pójdź za dźwiękiem. - Jestem gotowy. - Ile masz lat? - Siedemnaście i co z tego? - Mieszkasz sam? - Nie. - Nie żegnasz się z opiekunami? - Spójrz, na zegar, już północ, śpią w najlepszej, biedni, zmęczeni po pracy. - Rano się obudzą, wejdą do pokoju, pusto. Gdzie ich Tomek? Policja, ogłoszenia, śledztwo, setki nocy nieprzespanych, mokre od łez poduszki, senne koszmary. Może nawet w mediach, wspomną o tobie? Tego chcesz? Nawet ja tak nieczuła, pozbawiona współczucia uważam, że to podłe. - A kiedy tu z powrotem wrócę? - Formalnie nauka trwa osiem lat, a w praktyce jak zwykle, może być zupełnie inaczej. - Napiszę: Drodzy Rodzice! Najmilsi, najdrożsi, najukochańsi! Pierwsi wychowawcy, to w Waszych ustach usłyszałem pierwsze słowa, to od Was pochodziły najlepsze rady, to pod Waszym okiem stawiałem pierwsze kroki. Mama dumająca, mądra i sprawiedliwa jak wyrocznia. Ojciec zmęczony, zapracowany, nieustraszony. Linijki zakapane łzami, zmysły was nie kłamią, nadchodzi chwila rozłąki. Za osiem lat wrócę, usiądziemy znów przy wspólnym stole. O rok dłużej tęsknoty, niż w Egipcie głodu. Czemu tak nagle? Z jakiego powodu? Gdzie? Gdzie i po co wybiera się wasz Tomek? Magia! Czary, zaklęcia… Będziecie ze mnie dumni, gdy wrócę. Wydorośleję, zrozumiem, co dotąd było mi niedostępne. Ten list to nie jest bajka, żart, czy złudzenie. To prawda, a mój podpis jedynym w swoim rodzaju, prawdy potwierdzeniem. Wasz Tomek PS: Prawdziwa chęć prowadzi do bytu. - To pisz, a nie mów. - O tak, „a” wyszło trochę koślawe, skończyłem. Teraz już jestem naprawdę gotów na wszystko. - Na wszystko? Zaskakujące? Żadnych rzeczy nie bierzesz? - Rzeczy i rzeczy, jakież to przyziemne! Wezmę zeszyt i trzy, dokładnie trzy pióra. Po cóż mi coś więcej. - Współczuję tym, co będą musieli przebywać w twoim towarzystwie. - Aż tak mnie nie lubisz? - Moje uczucia, to moja prywatna sprawa i nie widzę potrzeby nikomu się z nich zwierzać. Sporo istot posiada zmysły, w tym zmysł węchu, nie wiem czy słyszałeś, kiedyś o tym, ale… - No tak, oczywiście biorę ze sobą też przybory toaletowe i ubrania na zmianę. Poszedł na palcach do łazienki, otworzył błękitno-niebieską szafkę i niezgrabnie przerzucił, zawartość do kosmetyczki. Dwa mydła, szczoteczka, krem przeciwtrądzikowy, dezodorant, golarka. Coś jeszcze by się przydało? Dziwny zapach w tej łazience. Chyba chemii, chemii i czystości. O ile w tych czasach nie jest to jedno i to samo. - Tym razem nie przesadź w drugą stronę. - A znajdzie się dla mnie jakaś wolna szafka? - Jak wystarczająco wytrwale będziesz szukał. - Postaram się. Co z formalnościami? W Polsce jest obowiązek edukacji do osiemnastego roku życia. Wątpię, czy dyrektor wierzy w szkoły magii. - Tym się nie martw. Okno otwarło się na oścież, zerwał się mocny wiatr, ptaki, trzepotały głośno skrzydłami, z trudem utrzymując się w locie. - Co się dzieje? - Nie pytaj, tylko obserwuj. Szafki, szafy, szuflady, otwierały się. Wichura porywała ubrania, książki, przybory, pamiątki, na koniec ciężkie drewniane meble. - Proponuję stąd wyjść, chyba, że też chcesz polatać. - Chętnie, ale może innym razem Myketes stanął w ciemnym korytarzu, sam z niewidzialną postacią. Jeden dzień może tyle zmienić w życiu. Parę godzin temu siedział sobie spokojnie w ławce, słuchał interpretacji wiersza. Jakiego wiersza? Tytułu nie pamięta, ale za to pewny jest autora. Niewątpliwie omawiali dzieło Zbigniewa Herberta. Wielki człowiek, wspaniały, no może nie tak jak Mickiewicz, ale jak na dwudziesty wiek, to całkiem ładnie pisze. Dlaczego w tak niesamowitych, przełomowych chwilach, myśli chwytają się takich głupot? Nie są zdolne do koncentracji? Skomplikowana ta ludzka psychika! A dusza? Czy też jest labiryntem, a może jest prosta, czysta i idealna? Może dusza jest jednym z korytarzy psychiki? Co łączy co rozłącza? Obojętne, to wszystko już jest obojętne, on jest Mycetesem, jedynym, niepowtarzalnym. Obojętne co było, jest czy będzie, on pozostanie sobą. Nie zaświeci światła, o nie, nie, w ciemnościach założy swój elegancki kasztanowy płaszcz i podąży za Szkołą Magii, za przygodą, za zwycięstwem. Udowodni tezę, że chęć prowadzi do bytu. - Umilkłeś. Czyżbyś się bał młody magiku? - Nie, nie. - Mów ciszej, zezwól, rodzicom i sąsiadom ugościć Morfeusza, spełnić senne marzenia, ujarzmić lęki. - Masz rację. Oby to wszystko nie okazało się tylko snem czy złudzeniem. - Niestety… za chwilę się obudzisz… - Szczypię się w palec i czuję ból, dotykam nosa zimny, a policzki gorące. Czy wszystko to tylko sen? Czy za chwilę rzeczywiście się obudzi, zje jak co dzień śniadanie, umyje się i pobiegnie do szkoły, zwykłej szkoły, gdzie pan Świerkowski przetacza się z kąta w kąt, mrucząc pod nosem ważne historyczne daty, a pani Izabela szuka klucza od klasy IIC? - Nie chcę cię martwić, ale to będzie bardzo długa chwila. - Martwić? Wręcz przeciwnie! Drzwi pokoju wrosły w ścianę. Niewtajemniczony, nigdy by się nie domyślił, że tam kiedykolwiek stały. - Co tak patrzysz? - Pierwszy raz widzę jak pokój wtapia się w ścianę. - Naprawdę? Zaskakujące. Wszyscy o tobie zapomną, prócz tych, którzy cię kochali, nigdzie nie będzie o tobie wzmianki. - Jakbym nie istniał? - Dokładnie. Ciekawe czy zostanie w pamięci Martyny… To wszystko przez nią, a może dzięki niej. - Żegnaj domu! - Tylko nie płacz Tomaszu, nie zapakowałeś chusteczek. - Mam paczkę w płaszczu. - Jeszcze możesz zrezygnować, zastanów się. - Zrezygnować? Nigdy! - Nie krzycz, rezygnacja nie boli, a magia owszem, czasem może być nawet bolesna. - Co teraz mam zrobić? - Podjąć decyzję. - Jaką? - Którędy chcesz się wydostać z domu. - Ach tak, drzwi są zbyt proste… - Cenię prostotę, ale ich skrzypienie nawet zahibernowany niedźwiedź usłyszy. - Niedawno były oliwione! - Jak tak ci zależy… Skoro nawet nie chcesz usłyszeć innych opcji… - Chcę! - Mówisz tak, przez uprzejmość. - Naprawdę w to wierzysz? Naprawdę wierzysz w moją uprzejmość? Wstyd mi i przykro, nie lubię sprawiać zawodu. Pytałem z ciekawości. - Ciekawość… Wiara… Ja też Cię zawiodę - tak naprawdę wcale w to nie wierzyłam. - Ciekawość jest bardzo ciekawa… a w wiarę lepiej nie wierzyć… Zdradź mi, więc, proszę, jak inaczej mogę się wydostać? - Przez okno lub przez ścianę. - Jak radzisz? Czym się różnią? Na czym to polega? Czy na pewno przeżyję? - Skakanie przez okno dostarcza, więcej wrażeń i przeżyć. - A będę jakoś asekurowany? - Też Ci się marzy. - Co mam robić? - Podejdź do okna, wejdź na parapet, przyglądaj się księżycowi, pod żadnym pozorem nie patrz w dół i skacz, resztę załatwi wiatr. - Umrę. - Jeśli bardzo się postarasz. Chłopiec wszedł do kuchni, przesuną palcem po zimnej szybie. Co zrobić? Skoczyć czy nie skoczyć? Być rozsądnym tchórzem czy odważnym wariatem, samobójcą? Jeszcze jest człowiekiem… Jeszcze jest tylko kruchym niepewnym człowiekiem… A może nie jest tylko człowiekiem? A może już jest czymś więcej, może już jest czymś głębszym, rozumniejszym? Leonardo da Vinci uważał się za Boga, więc czemu on Mycetes nie mógłby być wyższym bytem? Jeszcze za wcześnie, umiejętności lepiej rozwijać w tajemnicy, lepiej się dokształcić. A żeby się dokształcać nie można przerwać życia. Nie warto tyle ryzykować. Czyjaś chwila snu nie jest warta wiedzy, którą osiągnie, nie jest warta tego co może zrobić. - Chyba jednak wyjdę przez drzwi. - Zawiodłam się na twojej odwadze. - Trudno, postaram się nie hałasować. Już wychodzić? - Oczywiście. W dół, i w dół, nic nie widać. Ostrożnie. Tu chyba są schody. Dlaczego tak stchórzył? Dlaczego nie chciał wypróbować bardziej ekstremalnych środków transportu? Mycetes nie mógł sobie wybaczyć podjętej decyzji. Udowodnił, że jest tylko człowiekiem. Strach o życie i zdrowie, jest przecież tak niezmiernie człowieczy. Nie tylko człowieczy, jest skazą każdego zwierzęcia posiadającego instynkt. Jak cofnąć czas? Tylko o pięć minut… Cofnij się panie czasie! Proszę. - Jesteś tu nadal? Czy już zniknęłaś? - Nie ma mnie. - Kłamstwo jest złe. - Strasznie złe, zniszczyłam Ci życie tym jednym, rozległym oszczerstwem. Nieświadom wierzyłeś w nie przez wieki. Wyszli na zewnątrz. Świeciły się latarnie, gdzieś w oddali widać było zarys lasu. Duża niedźwiedzica opowiadała bajki mniejszej. O czym? Nietrudno odgadnąć, wystarczy przyjrzeć się niebu pod innym kontem - opowiadała o dwóch wozach. - Gdzie idziemy? - Do lasu. Huczały sowy, miałczały koty, wyły wilki. - Cóż za muzyka? Muzyka nocy? Świetliki latały w powietrzu, nietoperze trzepotały skrzydłami. Zupełnie inaczej niż za dnia. Pojawiły się pierwsze drzewa boru, duże, pachnące sosny oraz świecące spróchniałe gałęzie - Co teraz? - Złap mnie! - Jak? Nie widzę cię! - Masz pecha! Mycetes ganiał, od drzewa do drzewa, machał rękami na wszystkie strony. Co to? Skrzat? Mały człowieczek w czapce, kamizelce i bufiastych spodenkach wychylił głowę zza pnia. - Czy to krasnoludek? - Cisza. Jak dużo czasu upłynęło pozostanie na wieki tajemnicą. Chłopiec wpadł na coś twardego, krzykną przeraźliwie, wzdrygnął się, zamarł w pół obrocie. Opłacało się biegać i potykać, co chwila dla takiego widoku. Stał przed ogromną, kamienną bramą, z wyrytym fioletowym grafiti tłumaczeniem skrótu „SZKOŁA MAGII”. Wszedł…
4. Długa kolejka, jak w socjaliźmie. O nie, nie socjalizm był o wiele gorszy. Gorszy? Skąd taka pewność? Z opowieści, książek, filmów, na szczęście nie z życia. Dobrze właściwie, że ta kolejka jest taka długa, może się przyjrzeć w spokoju innym uczniom. Przed nim stoi żyrafa, wysoka, uśmiechnięta. Może spróbuje zagadać? Czy uda się porozumieć? Jaki jest język żyrafi? - Czy zechciałaby pani ze mną porozmawiać? - Spytał. Zrozumiała? Czy pytanie nie brzmiało nazbyt sztucznie? - Mama zabroniła mi rozmawiać z ludźmi. Ludzie to podli mordercy! - zakrzyknęła długoszyja przeżuwając nerwowo miętową gumę. - Nie wszyscy! Ja nie! Ja nie jestem wcale taki jak inni ludzie! Ja jestem poetą, jestem filozofem, brzydzę się krwią! Brzydzę się cierpieniem… - Tak zawsze mówią, a potem biją batem. - Franka jest osobą niezwykle czułą, wiele przeżyła w dzieciństwie. Teraz wreszcie dostała nagrodę za swe cierpienia, została doceniona jej niezwykłość i głębia. Niewiele jej sióstr ma takie szczęście. - wtrącił się niewielki słoń stojący tuż przed żyrafą. - Znowu mnie obgadujesz kochanie? - Obgadywać? Nigdy. Chwalę się tobą! - Jesteście parą? - Za mało powiedziane. Jesteśmy zaręczeni, od wczoraj. Orzeźwiająca woda Amazonki. Zachód Słońca. Myślałem, że osiągnąłem już pełnię szczęścia. Myliłem się. Zupełnie przypadkowo zeszliśmy na temat przesądów i czarów… Pojawiła się ONA. - Ja poszukiwałem do niej wejścia świadomie. Musieliście ją złapać? - Złapać? Śmieszne pytanie, oczywiście, że nie. Była bardzo miła, zapytała czy chcemy zostać czarodziejami, uprzedziła z grubsza co nas czeka, a wreszcie rysując świecące strzałki na ziemi zaprowadziła do tego lasu. Przeszliśmy bramę i stanęli na końcu kolejki. Proszę wybaczyć, że odchodzę od tematu - od kiedy jesteśmy na ty? - Od poprzedniego pytania. - Znowu popełnił gafę? Ciężko rozmawiać ze zwierzętami. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mam nic przeciwko temu. Pytałem z czystej ciekawości. Tak już mam, sporo znajomych ma do mnie o to pretensje. Jak do ciebie mówić? - Mycetes - Ja mam na imię Cień - Oryginalne imię… - Pozytywnie czy negatywnie? - Pozytywnie oczywiście! - Wątpię. Mój znajomy ma na imię Bigos. - Jak możesz być z człowiekiem na ty kochany? - głośnym szeptem spytała Frania, zniżając swoją cętkowaną szyję. - Nie wszyscy są tacy źli, na przykład Nel może być wzorem dla wielu zwierząt. - Czytałeś „W pustyni i w puszczy”? - spytał Tomek przyglądając się wysokiej elficzce, poprawiającej długi warkocz spleciony z czarnych włosów. Stała dwie osoby dalej. - Przeczytam jak skończę „Słonia Trombalskiego”. Ciekawie się zaczyna. Biedak wszystko zapomina. - Ach tak… Coś sobie przypominam. - Myślami jednak błądził zupełnie gdzie indziej. Wypatrywał ludzi. Trochę ich było. Niski skośnooki Azjata oglądał film na palmtopie. Jaki? Z Jackie Chanem. Cóż za cuda ten aktor wyprawia. Skacze po ścianach, piszczy, wojuje! Z tyłu Mycetes zobaczył dziewczynę w okularach, zaczytaną. Intelektualistka. Dobrze, takich ludzi trzeba światu! Dla takich ludzi jest świat! Ciekawe czy lubi czytać poezję? Ciekawe co czyta? W ogóle ma bardzo ciekawe oczy. Wyciągnął zeszyt z bocznej kieszeni plecaka. Całkowicie poddał się poezji i natchnieniu. Noc już dawno odeszła, Świtało. Tylko trawa, błękitne niebo i setki ludzi. Tylko? Raczej aż. Co stoi na końcu kolejki? Tajemnica. Jak na imię ma dama w okularach? Tajemnica. Jak Jack wykonuje te sztuczki? Tajemnica. Jak to opisać? Zdradź poezjo. Tak, tak… dobrze! Dziękuję za pomoc. - Pobudka kolego Tomku! Człowiekiem jesteś? Tomek podniósł wzrok, uśmiechnął się z ulgą, wreszcie nastała jego kolejka. Za biurkiem, na którym leżały dwa duże, czarne notesy i kilka równo ułożonych, jeden po drugim, czarnych długopisów siedział półczłowiek, pół lew, coś podobnego do mitologicznego sfinksa. Czy to jest dyrektor tej zwariowanej szkoły? - Tak. - odpowiedział krótko chłopiec, mrugając nienaturalnie często oczami. - Przyjrzyj się tej kartce. Umiesz przeczytać co na niej pisze? - Owszem. Ola miała długie włosy i nie lubiła marmolady… - przeczytał posłusznie z lekką nutą kpiny i irytacji - Jeśli mamy dwa opakowania jabłek w każdym po dwa jabłka, to ile mamy jabłek? - Cztery. Podstawy tabliczki mnożenia… - Nie denerwuj się kochany. Powiedz mi, ile jest sto sześćdziesiąt trzy tysiące i jedna piąta dodać siedemdziesiąt cztery tysiące i pięć setnych. - Zaraz… tylko zapiszę na kartce… - W pamięci! - Powtórzy pan? - Będziesz w klasie… hmm… zapytaj tego kota, co był przed tobą, gdzie został przydzielony. Jesteś z nim. - Tak… oczywiście… - Powodzenia! - Dziękuję. Kot? Gdzie jest jakiś kot? - Kici, kici! - Co zrobić? Gdzie szukać? Gdzie wzrokiem wodzić? Widać papugi, psy, krasnale, ale żadnego kota. Szukaj Mycetesie, szukaj dzielnie! My przyjrzymy się światu z nieco większej perspektywy. Zlustrujemy cały teren uczeni. Od czego zacząć? Od góry? Niebo jak niebo, zmienia barwy w zależności od pory roku i doby, od czasu do czasu w wyniku błędnego zaklęcia. Rzadko. Po tym najczęściej niebieskim kapeluszu ziemi latają klucze ptaków. Dosłownie klucze. Do jakich drzwi? Może do ciepłych krajów, może do raju? Może do jakichś bram widzialnych tylko ptasimi oczyma? Niżej ciągnie się rozległy plac zieleni, wielki trawnik, co kilka metrów zdobiony drzewami najrozmaitszych gatunków, czasem można nawet zwątpić, czy takie naprawdę istnieją. Stoi na nim długa, wijąca się od samej bramy kolejka, jakby pstrokata dżdżownica. Mózg, jej i jedyną część, która się nie przesuwa stanowi dyrektor. Za nim już uczniowie przemieszczają się małymi kupkami, czasem pojedynczo, jedni idą w podskokach, innym wcale się nie spieszy. Wreszcie przemęczone, ale szczęśliwe istoty dochodzą do ogrodu. Jakby na sygnał matki natury trawa odstępuje trochę miejsca kwiatom oraz krzakom. Róże, fiołki, przebiśniegi, stokrotki, niezapominajki… Dużo uroku dodają oryginalnych kształtów fontanny. Co pewien czas wypływają z ich głębin syreny, roztańczone rusałki, rybacy wypluci przez wybredne ryby. Niestety sam budynek szkoły nie wygląda tak efektownie, choć raczej nie spotyka się podobnych na osiedlowych blokowiskach, przede wszystkim z powodów finansowych. Z koloru jest równomiernie, jasno fioletowy. Każde piętro ma kształt jedenastoramiennej gwiazdy i może obracać się względem innych. Okna są identyczne, ładnie zaokrąglone, na niektórych parapetach rosną kwiaty, na innych stoją próbówki napełnione tajemniczymi substancjami. Na dachu uwiły gniazda rozliczne bocianie rodziny. Ktoś (nikt nie chce się przyznać) zamocował również na nim długą antenę, umożliwiającą szybki kontakt pomiędzy wszechświatami. Nie jest może bardzo piękna, ale na pewno praktyczna. Udowadnia, że czarodzieje to nie tylko obłąkani, stetryczali konserwatyści. Mycetes stanął, pochylił się nad wielkim czarnym cielskiem prześwitującym między trawami. Długie wąsy, zmrużone oczy… Leniwie wyciągnięte łapy… Mycetesa zawsze intrygowały koty, zazdrościł im niezależności, zwinnych, sprężystych ruchów… jakby skrywały jakąś tajemnice, znały prawdę niedostępną dla innych bytów… Pogłaskał delikatnie grzbiet nowego kolegi. Niestety nie był to najlepszy sposób zawarcia znajomości. Kot podskoczył do góry, stanął na czterech łapach. - Co mnie tykasz? Nawet wyspać się nie można? - prychnął. - Przykro mi. Dyrektor kazał zapytać w jakiej jesteś klasie? - Może kiedyś ci wybaczę. Pierwszej, kreatywności. A co jesteś ze mną w klasie? - Na to wygląda. - Aha. Nic o sobie nie wiemy. Przedstaw się! - Na imię mam Tomasz, ale mówią na mnie Mycetes. - Rozumiem ich, Mycetes brzmi dużo lepiej. - Też tak sądzę. - Wróćmy jednak do rozmowy. Moje piękne imię brzmi baron Maksymilian. Dla przyjaciół Max. Uwielbiam grać na pianinie, cymbałkach oraz nerwach. Moją ulubioną potrawą są szczury w miodzie. Jadasz? - Nie. - Mycetes był przerażony rozmownością towarzysza. Nie wiedział, co o nim myśleć. Kot z tytułem szlacheckim? Wyniosły, pewny siebie? Tyle niezwykle ludzkich cech. Przypomina niezbyt mądrego rycerza, przekonanego o swej wielkości. Zasługuje bardziej na śmiech czy na współczucie? - A co ty właściwie lubisz jeść? - nie poddał się Max - Nie wiem. - Zastanów się. Musisz mieć jakieś upodobania kulinarne. Lassagne? Ziemniaki na mleku? Kurczaki w zielonym sosie? Kaczki baby Jagi? Gołębie? Czary mary w garnku. - Lassagne, sałatkę grecką… - Nie jesteś ciekaw co to jest czary mary w garnku? - Tak sobie… - Niezbyt dużo entuzjazmu w twoim głosie. Wrzucasz do garnka trzy gryzonie, jednego ptaka, zalewasz mlekiem i miksujesz. - Straszne. - A jakie dobre. Mniam… Aż się głodny zrobiłem . - Ciekawe czym nas tutaj będą karmić. - Wnet się dowiemy. - Widzisz, to co ja? - Każdy człowiek patrzy trochę inaczej. - Nie filozofuj tylko podziwiaj. - Zostaniemy tutaj jeszcze chwilkę. - Czyli Ci się podoba? - O tak. Jak w królewskim dworze! Mali paziowie, wystrojone damy. - A król? - Nie ma króla, panuje tutaj zupełna anarchia. - Co to znaczy anarchia? - Każdy robi co mu się podoba, rośnie gdzie chce. - No, napatrzyłeś się już? - Nie, jeszcze nie. Chłopiec stał nieruchomo, czasem tylko obracał delikatnie głowę, aby obserwować nowe dziwa. Fioletowe palczaste liście ściskały mały żółty kwiatek w kształcie półkola. Niezapominajki wspominały dawne dzieje. Stokrotki tańczyły z bratkami. Przebiśniegi stęsknione za zimą przeplatały się na kształt bałwanów. Oczopląsu można było dostać od tych kształtów i kolorów. Nie tylko zmysłowi wzroku to miejsce zapewniało niezliczonych przyjemności… Brzęczały pszczoły, kasztaniaki piszczały w trawie. Konik polny grał na skrzypcach przejmującą melodie. O czym? O wszystkim co drobne i bezinteresowne, o wszystkim, co wielkie i niezbędne, o uśmiechu, o torcie urodzinowym, o teatralnym przedstawieniu i o… - Hej, kolego Mycetesie, pobudeczka! - Zaraz… - Wrócimy tu później. Chodź, bo się spóźnimy. - A nie możemy tutaj zostać? - Chyba nie za bardzo. Nie znudziło ci się jeszcze? - Flora to gościnna dama… piękna… zawsze młoda… zielona… - Czerwona, różowa, w biało czarne łatki jak krowa. - Nie kpij sobie z niej, zasługuje na szacunek jak mało kto. - Nie wiem nawet o kim mówisz. Już wszyscy poszli - Flora to królestwo roślin - Czyli to był żart… - Przenośnia Wreszcie udało się oderwać Mycetesa. Minęli fontannę i skręcili w stronę wejścia. Do sali prowadził okrągły korytarz, ozdobiony zdjęciami różnych zjawisk magicznych i nie tylko… Piętra przydzielane były rocznikami (dotarcia), dla każdej klasy przeznaczone było jedno ramie gwiazdy. O nawet winda. Wąska, ale za to szybka. Niestety jeszcze nie dla nich, ich miejsce na parterze. W którą stronę? W prawo? W lewo? - Gdzie ty idziesz? Na tych drzwiach pisze kreatywni! Hasło! Co teraz? Drzwi wyglądały zupełnie jak drzwi, z wyjątkiem drobnego szczegółu - miały wytrzeszczone oczy, nos, jak Pinokio po paru kłamstewkach oraz wykrzywioną, bezzębną buzię, niewątpliwie żądającą hasła. - Posłuchaj, jesteśmy tu nowi… nie patrzcie tak, no nie bądźcie takie cfane. - Czemu mówisz do nich w liczbie mnogiej? - A jak mam mówić? Te drzwi… - Pan, pani drzwi. - Taa, pani drzwiowa. - kot prychnął - zresztą i tak chyba nie mają uszu. - Masz rację, jest nas dwoje. Ja z tej strony, małżonka z drugiej - przemówiły drzwi drewnianym głosem - Ale co do wymowy, formy gramatycznej i tym podobnych zagadnień - są zbyt skomplikowane dla nas. To po pierwsze, a po drugie nie wolno nam rozmawiać z nieznajomymi. - I co teraz? Mycetesie? Wierzę w ciebie! - Hasło trzasło, z drzwi wystrzeliło, w myśl się przemieniło. - Co ty mówisz? - Tak jakoś mnie natchnęło. Kreatywność to podstawa i świetna zabawa. - Skąd wiedziałeś? - Co skąd wiedziałem? Rzeczywiś… Drzwi się uchyliły, drewniane usta przybrały łagodniejszy wyraz: - Brawo przyjaciele, świetne hasło. - trzasnął zamek, gdzieś w pobliżu czoła - A tak na przyszłość, wystarczyło zapukać. - Nie mogłeś tak od razu? - Hmmm… - Ważne, że jesteśmy w środku. - Mycetes otworzył nieufnie drzwi i rozejrzał się wokół. Zwyczajna czarna tablica, z kilkoma magnesami. Żadnych ławek. To dobrze? A może po prostu na wszystkich lekcjach będą stać. Kilka kawałków białej kredy, kilka kolorowej, biurko, granatowy dywan, żadnych dodatkowych ozdób. Nie ma obrazów, kwiatów, pomocy naukowych. Drzwi, około dziesięciu par drzwi. Nie za dużo? Pewnie prowadzą do sypialni… Wystrój nie zaskakuje. Natomiast zaskakują uczniowie i nauczyciel. Wychowawca? Zapewne. - Przepraszamy za spóźnienie. - powiedział grzecznie Mycetes - Nic się nie stało. Usiądźcie na dywanie, koło kolegów. Bardzo miły. - I koleżanek! - krzyknęła jakaś dziewczyna z tyłu, zasłonięta przyjaciółkami. - Może pomyślicie, że to trochę dziecinne, ale usiądźcie w kręgu i powiedzcie, każdy, po kolei parę słów o sobie. Czyli to na pewno wychowawca. Miał kształt, rysy i sylwetkę człowieka, tylko był litego koloru, który zmieniał się w zależności od nastroju, trochę jak kameleon, aktualnie przybrał barwę kremową. Nosił zaś identycznie kremowy, jak reszta ciała strój kąpielowy Ciekawe jakie uczucia oddaje ten kolor? - Świetny pomysł panie profesorze! Wcale nie dziecinny! - No to do dzieła, kto chce zacząć? - Ja! Marcin, Macin Dygaj. Lubię sporty ekstremalne! - wykrzykną wysoki, zbudowany blondyn. - A dlaczego chcesz nauczyć się czarować? - Żeby móc latać. Mycetes wystawiał pokolei, każdemu wstępną ocenę. Nie zaprzyjaźnią się raczej z Marcinem. A może… Jakie mogą mieć wspólne tematy? Latające stworzenia? Też chciałby latać, ale po co od razu wyczynowo? Czyż nie przyjemniej po prostu relaksować się w powietrzu, na miękkich chmurach? No z tymi chmurami to nie do końca prawda, ale przy odpowiednich zaklęciach… Kto kolejny? Nowy kolega Marcina. Ambitnie wybrał… Wielki Lew, o bujnej grzywie, rozłożył się wygodnie, leniwie na dywanie, patrzy przed siebie. Nie wygląda na głupiego. Ryknie czy może zamruczy? Ani to, ani to. Mówi zupełnie normalnie, jeśli w ogóle jakiekolwiek zwierzę może mówić normalnie: - Miło mi, Płomyk Afrykański. No cóż, przepadam za wojnami, bitwami, rozlewem krwi… Nie bójcie się sprawiają mi przyjemność tylko wojny sprawiedliwe. Przede wszystkim jestem podróżnikiem, lubię poznawać ciekawe istoty, nietypowe kultury, zabawy. Jestem otwarty na nowe zainteresowania. - Nie zadzierajcie! To król dżungli. - wtrącił Marcin, klepiąc złocisty grzbiet. Otwarty na nowe zainteresowania… brzmi ciekawie… Rzeczywiście ma w sobie coś królewskiego…. Wojny, tylko sprawiedliwe… Do głosu doszło pięć wiewiórek, nazywały się kolejno A, B, C, D, E. Śpiewały: - Pomagać, figle płatać, mieszać i naprawiać. O to nasz prześwietny cel. Natchnione przez Puka, chcemy magii poznać cuda! O to nasz prześwietny cel. Dobry humor nam przyświeca. O tak, śmiać się do rozpuku! Bądźże pozdrowiony Puku! - Teraz nasza kolej! - szturchną Tomka Max. - Witajcie, o to siedzi przed wami Baron Maksymilian. Lubię spaghetti i kocią muzykę. - Zanucisz nam coś? - Może jutro, dzisiaj jestem zmęczony. - ziewnął przekonująco - oddaję głos Mycetesowi. - Jak zacząć, kiedy wszystkie słowa takie podobne? Na imię mam… zwę się… Jedno i to samo… Za dużo powiedziałem, jak zwykle. Teraz krótko, imię Tomasz, interesuje się poezją, pseudonim artystyczny - Mycetes. - Mycetes? Co to znczy? - Teraz ja! - wcześniej spotkana żyrafa podniosła szyję - Witajcie, jestem Frania. Interesuje się rodzajami prążków, cętek oraz łatek. - Mrugnęła do narzeczonego. - Cień. To może nieco głupio zabrzmieć, uwielbiam się uczyć! - Zazdroszczę, ja nie uwielbiam, a muszę. - Przyzwyczaisz się. Mała, zamyślona rybka podpłynęła na koniec jeżdżącego na kółkach akwarium . Stał tam wielki wodoodporny mikrofon. - Cześć, jestem flądra - mądra, a chciałabym zostać złotą rybką. To ma biedaczka wymagania, pomyślał Mycetes. Natomiast kociak poczuł dziwne ukłucie w żołądku. Zastanawiał się, czy do akwarium jest podłączony alarm. Może lepiej nie ryzykować? - Siema! Mówcie mi Terenia!- Wreszcie jakiś człowiek, murzynka. Na głowie miała krótkie, czarne dredy. Z szyi oraz rąk zwisały jej liczne bransolety i wisiorki. Przybrana w krótką zieloną sukienkę sprawiała wrażenie na prawdę dzikiej, a zarazem niezwykłej osoby. - Jestem czarownicą z krwi i kości. Moja pra prababka spłonęła na stosie! I co na to powiecie istoty? - A co uciekła z niewoli? Nie udało się jej sprzedać? - Zaśmiał się szyderczo Marcin. - Rasista! - Zastanów się kochany za nim coś palniesz. Dobra? Pilnuj swojej skóry i swojej historii. - Teresa przełożyła jednego z dredów na drugą stronę głowy i szpnęła coś do przyjaciółki. Przyjaciółka wyglądała zupełnie inaczej. Długie rozczochrane ciemne włosy bez trudu dosięgały bioder, a równie dluga, luźna sukienka była czarna jak smoła. Jedynie na krańcach oświetlały ją niewielkie złociste gwiazdki. Delikatna twarz o łagodnych rysach nie pasowała do ubioru… - Hej! Jestem Marysia. Podobnie jak Terenia mam dość magicznych przodków. Lubię gwiazdy, mikstury oraz dyskoteki… Nic dodać nic ująć, bardzo sympatyczna. Pomarańczowa czapka, pomarańczowe buty, charakterystyczny kubraczek - leśny krasnoludek, jak z baśni. Tylko Śnieszki, coś nie widać… Może zjadła jabłko? Ubrała podstępny gorset? - Bajka! - krzyknął. - O czym? - Skąd wiedziałeś? Tak mam na nazwisko. Pilnuję, żeby wszystkie baśnie potoczyły się odpowiednio. Obok niego siedział po turecku wysoki człowiek o szpiczastych uszach. Nie, to był elf, nie człowiek. Wyprostował się dumnie: - W przyszłości mam zostać królem, ale na razie muszę zdobyć odpowiednie wykształcenie. Wtedy także otrzymam imię. - Jak na Ciebie wołają? - Młody elfie. - Dobra, możemy tak samo. - No… - zgodził się słabym głosem. Czy dużo osób jeszcze musiało się przedstawić? Czy wiele czasu upłynęło? Raczej tak, klasy są liczne. Zapamiętanie tylu imion będzie nie lada wyzwaniem. Max ułożył się wygodnie na kolanach Mycetesa. Wylizał puszyste futerko. Pomruczał chwilkę, zamkną jedno oko, drugie, a w końcu cały przemknął przez otwarte na oścież okno. To nie możliwe! Upadł na plecy… Wzdrygnął się zaskoczony. Gdzie jest? W środku lasu. Dobrze zna ten las. Tutaj przeżył chwile radości i smutku, najpiękniejsze chwile życia i najgorsze. Tutaj przeżył wszystkie chwile. Jakiś dziwny zapach unosił się w powietrzu. Nie ładny. Smród. - Zjem całe spaghetti jakie jest na świecie! - powiedział nagle gruby, tubalny głos za jego plecami. - Nic ci nie zostawię, ani metra! - Ej no nie pozwalajaj sobie! Wiesz z kim rozmawiasz? - To, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że i ja cię nie widzę. Rozmawiam z maleńkim burym kotkiem. - Jestem czarny i jestem baronem, więc zważaj na słowa. - Taa, jasne. Nie mam czasu na dyskusję z małymi brudnymi kotkami, muszę iść jeść spagetti. Dwa wyrośnięte, ciemne barany zasłoniły niebo. Zagrzmiało. Zaczęło padać… spaghetti! Bardzo nie równomiernie. Wielkie niebieskie miski zapełnione po brzegi makaronem spadały prosto pod nos... Czyj? Tak, teraz go Max zobaczył… ogromnego zbudowanego z żółtego sera gryzonia. Straszny zwierz łakomie lizną niebo… - Nie ruszysz spaghetti! - prychnął kot - ono jest dla wszystkich! Każdy ma prawo cieszyć się jego smakiem! - A co mnie obchodzą inni? Tylko ja i mój brzuch jesteśmy wystarczająco głodni, żeby je spożywać! Max czuł narastający gniew. Nagle gniew wyszedł z jego głowy, pod postacią maleńkiego uzbrojonego kotka i zmienił się w miecz. Max zamachnął się. Trzask! Ból! Wszystko zniknęło, zasłonięte czyjąś zimną ręką. - Wstawaj przyjacielu! - Czekaj, przerwałeś mi pojedynek! - Na śmierć i życie? - Nie, na spaghetti i brak spaghetti. - Cii! Wychowawca coś mówi! - Moi mili, cieszę się, że mogę współpracować z tak sympatyczną grupą! - Pochwalił klasę, uśmiechnął się z ulgą. Zatrzeszczał i zmienił barwę na białą. - Słyszeliście trzask? To była nienaturalna zamiana, ale jak widać równie skuteczna. Teraz jestem jak kartka papieru. Podzielcie się na zespoły, ode mnie do Mycetesa jedna, od Maksymiliana do końca druga! Narysujecie na mnie, co wam się kojarzy z magią. W ostatni dzień, za siedem lat, pokażę wam te dzisiejsze piękne dzieła. Myślę, że będą niezwykłą pamiątką. Pierwsza grupa rysuje z prawej strony, druga z lewej! Do dzieła! Tutaj leżą kredki, pisaki i farby - wskazał palcem półkę. - Chodźcie, moja grupa! Szybko! Co tak wolno się ruszacie? - Marcin wstał, podbiegł do nauczyciela. Zabrał całą paczkę pisaków, wysypał na podłogę i patrzył wyczekująco na resztę. - Może zostaw Marcinie też coś dla tamtej grupy? - Mają kredki i farby, przeżyją. Co rysujemy? - Trzeba się zastanowić. - Mycetes przyjrzał się białej skórze z uwagą. - Mam pomysł narysujmy szkołę magii jako niezwykłą kobietę, opiekującą się mnóstwem małych ludzi - uczniów. Może ta kobieta mieć wiele oczu symbolizujących różne rodzaje magii, przedmioty. - Właśnie, kiedy dostaniemy podział godzin? - Czy w ogóle jest tu podział na przedmioty? - Zobaczymy. - Ej, słuchacie mnie? Jak wam się podoba mój pomysł? - Komplikujesz, każdy niech się podpisze, najprościej będzie. - Zaproponował Marcin nonszalancko machając ręką w stronę Tomka. - Co za przyjemność iść na łatwiznę? Czy nie lepiej w takim razie w ogóle… - Mogę być z wami w grupie? Zamieniłem się z rybką. - Maksymilian w podskokach przeszedł na drugą stronę i ustawił się obok poety. - Powtórzysz swój pomysł, usłyszałem tylko końcówkę, ale bardzo mi się podoba. - Oczywiście. Powtórzył. - Świetnie! To dopiero będzie dama. Patrzcie na mistrza! Chwycił pisaka w zęby i narysował spore owłosione kółko. - To jest głowa? Nie obraź się, ale zrobię z tego kwiatka. Marcin ma rację, pomysł Mycetesa jest wspaniały, ale za trudny. Każdy narysuje jakąś drobną symboliczną rzecz od siebie. - Jesteśmy za. - Większość grupy przyznała dziewczynie rację. Mycetes oparł się o ścianę. Skrzyżował ręce na piersiach. Usiadł. Wyprostował nogi. Przymknął oczy. Czyż jego pomysł nie był cudowny? Oryginalny? Dlaczego oni nie potrafią go docenić? Czy ktoś jeszcze potrafi doceniać prawdziwe piękno? Sztukę? Kultura podupadła pod ciężarem codziennej rutyny i schematycznego życia. - Ej no! nie obrażaj się! Złóż swój podpis. - Nie. - Uśmiechnij się! Zaraz wszyscy przez ciebie się rozpłaczą! Wstawaj! - Terenia podała mu rękę. Wstał. Stanął pod ścianą. - Max też się nie odzywa. O co wam chodzi? Powiedzcie. Może coś wymyślimy. Może kiedy indziej przelejesz swoją ideę na papier? - Może. - Coś więcej. Ile ja słów powiedziałam, a ile ty? - Nie liczę. Wychowawca od chwili przysłuchiwał się w skupieniu ich rozmowie. Marszczył brwi, starając się nie ruszać ciałem, nie chciał przeszkadzać rysującym. Uznał, że czas na jego interwencje. Nie miał pewności, czy to dobry pomysł. Nie opiekował się wcześniej żadną klasą. Ale cóż… kiedyś trzeba spróbować metod wychowawczych. - Mycetesie, dostosuj się do reszty grupy. Patrz jak cię ładnie proszą. Tomek podszedł szybkim krokiem do profesora, podniósł czerwony pisak, przycisnął w białym miejscu. Spojrzał z niechęcią na powstałą kropkę, westchnął. Usiadł tam gdzie przedtem. - Bardzo ładnie udekorowaliście mnie! Gratuluję. I prawie bez kłótni. Prawie. Na pewno, jak w przyszłości będziecie oglądać te dzieła, nie pożałujecie włożonego w nie trudu. Wybierzcie sobie pokoje. W każdym już wisi interaktywny podział godzin. - Co to jest interaktywny podział godzin? - Hmm, rodzaj kalendarza. Przciskasz na dzień, który chcesz sprawdzić i wyskakuje rozkład zajęć, zadania domowe oraz sprawdziany. - Będą sprawdziany? - A co myśleliście, że będziecie się obijać całymi dniami, a magia sama wprowadzi się do waszych głów? Pokręcili głowami. - No to dobrze. Rozbrykani bracia harmider i hałas zrzucili z tronu przyrodnią siostrę - ciszę. Przywdziali korony. Harmider złotą, hałas srebrną. Początkujący czarodzieje kłócili się, gdzie i z kim będą mieszkać. Pokoje były dwuosobowe. Max pociągnął klamkę środkowych drzwi: - Chodź Mycetesie, zobacz! Jak ci się podoba? Przytulny prawda? Tomek podchodził powoli. Marzył o chwili odpoczynku. Wszystko działo się tak szybko! Wszystko było takie niewiarygodne. W pokoju z pewnością nie stało za dużo mebli. Spora szafa z półkami zakrywała cztery czarne kapelusze. Dwa proste, twarde łóżka, stół z pustym, zapewne czekającym na kwiaty wazonem. - Nie jest tak źle. - Jasne, że nie! Jest cudownie! - Pisnął kot - Spójrz, o to podział godzin, o którym opowiadał wychowawca. - Jakie jutro mamy lekcje? - ożywił się chłopiec. - Czekaj… - Zaczynamy o siódmej od lekcji ZR. - ZR? To jakiś skrót. - Zwinność i refleks. Coś, jak nasz WF. - A co to jest WF? - No tak, powinienem się domyślić, ty zapewne masz wystarczająco sportu, polowań na co dzień, nie potrzebujesz dodatkowych lekcji. - Chyba rozumiem. - powiedział tonem, który sugerował, że jednak nic nie rozumie. - Czytam dalej. Materia. Krainy. Zajęcia twórcze. Czytanie w myślach. Walka umysłów. Uprzejmość i kultura. Historia - skutek i przyczyna. Uczucia. Prawda najwyższa. Iluzja. Leczenie. - Sporo tego. - Nie wiesz ile trwają lekcje? - Marysia mówiła, że różnie. Raz 15 minut, a raz dwie godziny. Zależy od ilości materiału i humoru nauczyciela. - Ciekawe nazwy. Bardzo. Mycetes usiadł na łóżku. Nawet wygodne pomyślał i spojrzał w stronę okna. Księżyc wyrósł na niebie. Pierwsze gwiazdki wjechały na drogę mleczną. Noc. Nawet ten wyjątkowo długi dzień musiał kiedyś się skończyć. - Zasnąłeś? - Nie. - To dobrze, bo ja też nie. Max usiadł koło Tomka. - Wiesz, ja też piszę wiersze. - Naprawdę? - Oczywiście, nie wspominałem o tym wcześniej, bo nie chciałem nikogo wprowadzać w kompleksy. - Rozumiem i doceniam. Im lepiej ludzie się poznają tym więcej wspólnych cech odnajdują i niestety też odmiennych. - Uwaga! O to najważniejsza chwila dzisiejszego dnia. Baron Maksymilian wyrecytuje swój poemat. Proszę słuchać uważnie: Raz dwa kotki były u ciotki. Obiadek zielony był naprawdę wymarzony. Nieźle, co? - Ciemne niebo, ciemny las… A one idą nie zważając na późną godzinę. Stąpają lekko, nie słyszalnie dla wrogów Po niepewnym, obcym gruncie - Gdzie one idą? - Drzewa łamią gałęzie nad ich losem. - Czego szukają? - wyglądają zlęknione sąsiadki zza okien - Nawet mleka nie wypiły. - Wzruszają ramionami mleczarze. Ciotka uśmiecha się, wygładza wąsy, miaucze leniwie. Ktoś puka. To dwa małe kotki przeszły wielki ciemny las. Otwiera lodówkę. - No całkiem dobrze Mycetesie. Tylko rymów brakuje. W moim wierszu są aż dwa! Nie za bardzo wyobrażam sobie ten zielony obiad, ale nikt nie będzie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Max ziewnął. Wyprostował się: - Tęsknie za moją ukochaną panią! - powiedział poważnie- a ty tęsknisz za domem? - Jeszcze nie. No, może trochę. Ciekawe, czy rodzice za mną tęsknią? Ciekawe co myślą o tej magicznej edukacji. - Wiesz - kot zniżył głos do szeptu - jestem sierotą. Moi rodzice i dwoje starszych braci zginęło na wojnie w obronie tajemnicy. - Jakiej tajemnicy? - Skrytki z zapasami. Z kilkoma myszami bez problemu poradziliby sobie, ale z setkami dużych i uzbrojonych? - Przykre. - Bardzo. Mam pomysł, kiedy skończymy szkołę będziemy walczyć ze złem i bronić słabszych? Jak rycerze! - Nie, to nudne. Mało oryginalne. Ile osób trudni się i trudniło w tym fachu? Najważniejsza akcja, przygoda. Zło musi być równoważone przez dobro i na odwrót. Inaczej życie straci sens. Należy być dobrym, ale z umiarem. Planuję raczej zająć się czymś twórczym. - Wierzysz w Boga? - Bardzo prawdopodobne, że istnieje. - Ja też wierzę. Pomodlisz się ze mną? - Wybacz, raczej nie. Tak samo istnieję, jak on. Czemu mam mu oddawać hołd? Jestem niezależnym, wolnym artystą. Spojrzał zatroskany na czarne zwierzę, które usiadło koło niego i wlepiło ogromne, widzące w ciemnościach smutne oczy w niebo. Max jest chyba bardzo samotny. - pomyślał chłopiec. - Jeśli chcesz mogę z tobą poklęczeć. - Zaproponował uśmiechając się, jak najsympatyczniej potrafił. - Gelniany pomysł. Zasnęli prędko, zmęczeni tą trudną filozoficzno wyznaniową rozmowę. Spali głęboko, ale nie długo. O siódmej zaczynały się pierwsze lekcje. Pani od ZR nie była ładna. Ta jej blada zasłonięta przez miliony mięśni twarz zapewne będzie częstym motywem uczniowskich koszmarów. - Wstańcie. Usiąćcie! Brawo! Nieźle jak na informatyczne pokolenie. - Brzmiało powitanie. - Jeszcze raz, aż rozbolą nogi. Do góry i na dół. - Miła rozgrzewka nieprawdaż? - Zwróciła się do flądry, która ukryła się za wodorostem. Szczęściara posiadała zwolnienie specjalne z większości ćwiczeń. - Wystarczająco ugotowani? Nie słyszę jeszcze bulgotania krwi! Gra w łapki była wybawieniem. Pac! Au! Każdy musiał zmierzyć się z każdym. Kto zwyciężył? Marcin bez wątpienia, zero porażek. - „Raz ty biłeś, raz bili ciebie.” Oczywiście naszego mistrza ta reguła nie dotyczy. Nie musisz pisać Marcinie. - Nauczycielka podyktowała notatkę i wyszła przez okno. Mistrz przetarł zwilżoną chusteczką czoło i pozornie beztrosko stanął na rękach. Przespacerował się wzdłuż klasy. Oklaski. Wiwaty. - Nadaje się na klowna. - Szepnął Max. Za głośno. - Przypominam, że miałeś nam coś zanucić kocie. - Dla ciebie Baron Maksymilian. - prychnął zwierzak. Kolejną lekcję, lekcję materii prowadził wychowawca. Zabarwił się na zielono. Czyżby miał złudną nadzieję, że nauczy czegoś klasę? Może i nie taka złudna ta nadzieja… Wszedł dziarskim krokiem do świeżo wywietrzonej sali. Uśmiechnął się serdecznie: - Witajcie! Jak podobała wam się pierwsza lekcja hm? Uczniowie przemilczeli pytanie, znacząco zerkając na poobijane ręce. - Wiecie coś o budowie materii? Czym się różni lód od wody? Woda od pary wodnej? - Lód jest zimniejszy. - Czyli uważasz, że lód do po prostu bardzo zimna woda? - Tak, woda, która ma temperaturę poniżej 0 stopni. - Coś w tym jest, ale nie do końca. - Woda jest cieczą, a lód ciałem stałym. - wyrecytował Młody Elf. - opowiedzieć jeszcze o budowie atomu? - To już by było chyba za dużo. Wytłumacz, jak najprościej dasz radę, cząsteczkową budowę materii. - Z pewnością większość z was kiedyś była na plaży, kiedyś widziała piasek. Kojarzycie? Taka sypka substancja? Wszystko, cała materia zbudowane jest z kawałeczków, drobinek, jakby ziarenek piasku. Te drobinki są takie maleńkie, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć ich gołym okiem. Jak klocki, jak cegły, jak… Rozumiecie na razie? Te pozornie najmniejsze kawałeczki nazywamy atomami, ale i je można podzielić na jeszcze mniejsze. Składają się z ciężkiego jądra atomowego i krążących po orbitach… - Dziękuję mądry elfie możesz usiąść. - Awansowałem? - Nie wiem, jak w elfie hierarchii, ale w moich oczach na pewno. - Starczy wam tyle teorii, nie chcę was zanudzić w pierwszy dzień. Teraz przejdziemy do praktyki. Rozdam wam śnieżne kuleczki, a wy w jak najszybszym czasie zmieńcie je w wodę. Przyjrzał się w skupieniu czerwonej, szerokiej miednicy z wodą. Woda zamarzła. - Nie przypomina śniegu. Ciężko będzie z takiej bryły lodowej ulepić kulki. Spojrzał jeszcze raz. Bryła lodu zmieniła się w sypki kleisty śnieg. Nauczyciel rozdał pospiesznie kulki. Obserwował rozbawiony jak młodzi ludzie na nie chuchają i zgniatają w rękach. - Proste? To teraz delikatne utrudnienie. Rozdam nie kulki śnieżne, a kulki plastikowe. Polecenie to samo. Rozpuśćcie kulki. - Jest może piec? - Nie. Przykro mi. Macie do dyspozycji tylko ławki, krzesła i własne umysły. - A podpowie pan profesor, jak się za to zabrać? - Dzisiaj spróbujcie sami, jutro wam pomogę i tak zostało nie wiele czasu. Ten przedmiot niebezpiecznie przypomina fizykę, wzdychał Mycetes. Ścisnął rękami plastikową kulkę. Ciepła, zielona. Rozpłyń się! Proszę, choć raz posłuchaj rzeczy martwa! No nie bądź taka, jak świętej pamięci pióro. Mycetes położył kulkę, na stole, na wprost oczu. „Rozstąpcie się, oddalcie cząsteczki, płyń plastiku, jak Odra, jak Wisła, po brzegi Bałtyku…” Chłopiec zamyślił się głęboko. Przed oczami wyobraźni strumieniami spływała zielona maź sztucznego tworzywa. - Komuś się udało? - Nauczyciel przeszedł między ławkami. Kąciki ust oraz brwi wygięły się na kształt serdecznej ironii. Nie potrzebnie jednak mięśnie twarzy, tak się wysilały. Niedługo przeznaczone im było pozostać w tej oryginalnej pozie. Czekała je o wiele oryginalniejsza. Nauczyciel nagle zatrzymał się. Stanął. Patrzył. Dumał. Wytrzeszczał oczy, rozwierał usta, jakby chciał wykrzyknąć głoskę „O” lub „A”. - Hej! Dlaczego powietrze jest zielone? - mimowolnie zmienił barwę skóry na złotą. - Powietrze wokół kuli. Cóż jesteś taki zamyślony Mycetesie? Powietrze wokół twojej kuli! Brawo! Nie zauważyłeś, że kula się zmniejszyła? Nawet trochę przesadziłeś miała być ciecz, nie gaz. - Rzeczywiście… ale czemu? Jak to? - Pierwszy raz, ktoś w naszej szkole, tak szybko nauczył się zmieniać stany skupienia substancji. Mnie na przykład powiodło się dopiero po dwóch tygodniach. Brawo! Jak do tego doszedłeś, jak ci się udało? - Zupełnie nieświadomie. - Przypomnij sobie. - Zdradzić prawdę? Nie za bardzo się przykładałem. Myśli wciąż uciekały, nic konstruktywnego nie przychodziło do głowy. Układałem zrezygnowany słowa i obrazy. Starałem się wyobrazić plastikową ciecz, opisać… następnie opisać i wyobrazić moment zamiany… - Niespotykane. Próbowałeś ją dzielić na cząsteczki, elementy? - Owszem, ale bardzo krótko.
4. - I na siódme piętro! Hopsasa! - Zamruczał wielki, czarny kot. - Pamiętasz, Max czasy, kiedy nie musieliśmy korzystać z windy? Siedem lat już tu jesteśmy, a tak jakby minął dopiero jeden dzień! - Gdybym był zwykłym kotem, minęłoby mi pół życia. - Może w rzeczywistości miną tylko jeden dzień, a może nic nie upłynęło? - Tak! Pewnie tak właśnie jest! W rzeczywistości jestem nadal. młodziutkim kotem! - A może upłynęła cała wieczność, wyjdziemy, a tam zamiast ludzi, o zgrozo, wielkie, blaszane roboty? -Nie mów tak, bo potem będę miał koszmary. Dziś też nie jedźmy windą! Chodźmy na piechotkę. - Dobry pomysł, Max. To będzie wyprawa. - Spróbujmy w ciągu jednej sekundy! Pani powiedziała, że jak komuś się uda to dostanie różdżkę z ZR. - Oceny, to tylko oceny. - Hopsa! Tup! Tup! Hop! - Mycetes… mogę poczytać ci w myślach? - Spytał błagalnie. - Dobrze, ale tylko z pierwszej półki. Spojrzeli sobie w oczy, nie przestając wspinać się na kolejne pietra. - Jakbym nawet chciał, nie udałoby mi się wyżej sięgnąć. Same wiersze! Wiersze i pytania bez odpowiedzi! - Czekaj, teraz ja spróbuję. Podaj klucz. Dzięki. - Hej! Miały być tylko z pierwszej półki. - Przepraszam, zagalopowałem się. - Dobra, nie ma sprawy i tak nie mamy przed sobą tajemnic. - Chyba… nie. - Przytakną niepewnie chłopiec. Przyjaciele szli po schodach, rozmawiając beztrosko, nie powrócili już do refleksji na temat uciekającego nieubłagalnie czasu. - Czyż już zupełnie postradałem zmysły na starość? - Stęknął dyrektor - Widziałem zamek, krótko, migną mi przed oczami! - Jaki? - W tym problem! Siedzę sobie spokojnie, podpisuję dokumenty, co pewien czas wyglądam przez okno i nagle ni stąd, ni zowąd widzę zamek wielki, a z wieży macha mi księżniczka, zamek znika! - Ach… ten zamek to nowe dzieło Mycetesa… Zwróciłem mu uwagę i posłusznie cofnął czar. Mówię wam ten chłopiec ma talent! Jest najlepszy, prawdziwy geniusz! - wytłumaczył z dumą wychowawca. - Najlepszy? Może na pana przedmiotach! Na ZR nawet nie potrafi stłuc piłką lampy! - On tworzy nie burzy! - W językach też nie błyszczy, ma słabą pamięć biedak. - On jest twórczy nie odtwórczy. - Jak on właściwie wszystko tworzy? Też bym chciała mieć zamek! - westchnęła niemłoda, siwa historyczka - Ostatni zabrali mi Krzyżacy. Pamiętam, jak dziś - ogień, krzyk matki. Wszyscy pomarlibyśmy, wszyscy! Ale babka wyciągnęła ze swojego magicznego pokrowca z Hello Kity komórkę i zadzwoniła na policję. To były dobre czasy. Krzyżacy niedługo mieli się cieszyć, doszło do słynnej bitwy po Grunwaldem, rok 1410. Mój dziadek odrąbał głowę chyba pięćdziesięciu Krzyżowym łotrom! Tak, to były dobre czasy, bez przemocy, bez chuligaństwa! Należy w tym miejscu wspomnieć o żyrafie. Żyrafa toczyła pojedynek z pająkiem i przegrała, bo cierpiała na arachnofobię . - Zechciałaby droga pani wrócić do naszych czasów? Jak Mycetes to robi? Jak on tak szybko się uczy? - Mówi, że układa w głowie wiersze. - Magia poezji? - Na to wygląda. Zastanawiam się panie dyrektorze, czy nie prowadzić z Mycetesem dodatkowych zajęć? - Ależ kolego! Cóż za pomysł! On nie długo pana prześcignie, a pan chce z nim dodatkowo pracować? O magii poezji nic nie pisze w „Wielkiej Księdze”, więc taka magia nie istnieje, zrozumiano? Dyrektor stanął dumnie na czterech łapach i podszedł do lewitującej w powietrzu butelki. Chwycił ją despotycznie i pociągnął za sobą. - Napijecie się czegoś? Spięta atmosfera się zrobiła. - Ta księżniczka to musiała być w pana wyobraźnia. Nawet Mycetes nie byłby w stanie wyczarować istoty żywej. - A czego możemy się napić? - No… wywaru z prawego ucha dżdżownicy lub wywaru z lewego ucha dżdżownicy. - Przecież dżdżownice nie mają uszu! - oburzyła się Kraino-znawczyni (ucząca o krainach). - Jak wypijecie wystarczająco dużo wywaru, to zobaczycie na własne oczy, że mają. Rozbawieni nauczyciele podnieśli toast za machającą księżniczkę. - Niech żyje wiecznie i bajecznie! - Niech żyje w wyobraźni! - Tylko w wyobraźni! - Aż w wyobraźni! - Brońmy ją rycerze okrągłego pokoju nauczycielskiego. Stuknęły kieliszki, raz, dwa razy, parę osób sobie dolało… - Miałeś rację dyrektorku z tymi dżdżownicami! - zaśmiała się głośno kraino-znawczyni i upadła na ziemię, puszczając porozumiewawcze oczko do ściany. Mycetes siedział przy stoliku, w kącie korytarza, gdzie był najlepszy widok na zachwycający ogród. Pisał nie odrywając oczu od kwiatków. Kiedy nie mógł wymyśleć odpowiedniego słowa, wzdychał znacząco. Zawsze jednak jakoś sobie radził i po chwili znów pochylał się nad kartką. Czwarty wiersz w tym dniu. Z satysfakcją schował kolejne dzieło do grubej, zapchanej teczki. „Niech nie chłonie was ziemia, woda za nadto nie zalewa, żyjcie i ozdabiajcie świat, póki Słońce, póki wiatr, strzeżcie ich twarde mury od zamieci, od wichury!” Cii! Koniec na razie… Ktoś idzie. Ciekawe kto? Max? Za głośno, jak na kota. Marcin. Zazdrosny? Coś się stało? Ma bardzo poważną minę, jak na niego. - Witaj Mycetes! - Witaj Marcinie. Popatrzyli na siebie z pogardą i niechęcią. - Znów piszesz? - Oczywiście. - Wiesz światu nie potrzebni są artyści, za dużo ich. Trzeba budować domy, sprzątać, sprzedawać, naprawiać, a nie pisać wierszyki! Cywilizacja w ten sposób się nie rozwinie. Przeżywać samemu przygody, śmiać się głośno i płakać mokrymi łzami. - W oczach zaiskrzyły mu złośliwe ogniki, reszta twarzy nadal zachowała odpowiedni do sytuacji spokój i powagę. - Bardzo ładne ci wyszło ostatnie zdanie, mógł byś je zapisać. - Cieszę się, bo nie chciałem przynajmniej słownictwem drażnić twoich wrażliwych uszu. - Dziękuję, powróćmy jednak do tematu. Jeśli kultura nie rozwijałaby się na równi z technologią już dawno świat by eksplodował. - A jeśli na świecie będą sami, artyści, biurokraci wcześniej, czy później wrócimy do jaskiń. A w jaskiniach od razu pomrzemy, bo przecież nie złapiecie sobie sami nawet królika! - Ty złapiesz, więc czym się przejmujesz? Jak tylko mnie ładnie poprosisz mogę ci stworzyć piękny zamek. - Nie chcę żadnego głupiego, przyozdobionego na dziesiątą stronę zamku, chcę najzwyklejszy, szary blok, z setkami mieszkań! - Marnotrawstwo czasu. Nie ma w tym nic oryginalnego, nietypowego, niezwykłego, twórczego. - Nie obchodzi mnie ta cała głupia oryginalność. I już mam w nosie to całe głupie ładne słownictwo. Porównaj tylko ilu ludzi znajdzie tanie schronienie w zamku, a ile w pospolitym bloku! Tanio, szybko, łatwo. - I co? I co nam przyjdzie z tego życia? Jaki będzie jego sens? Jakie wartości? - Spryt i siła, a celem przetrwanie, szalona prawdziwa zabawa. - Wątpię. - Zamki, pałace, bloki to w gruncie rzeczy to samo, przecież służą do mieszkania, tak samo książki niczym się nie różnią, wszystkie się czyta, a jedzenie je. - Wątpię. - Tak wielkiego poetę powinno być stać na więcej słów. - Nie chce ich marnować, na dyskusje z ludźmi, którzy i tak nie są w stanie ich zrozumieć. - Spójrz tylko, ile warte są twoje wiersze, Twoje głupie tekściki, twoje godziny pracy! Marcin podszedł do stolika i chwycił trzy leżące najbliżej, zapisane poezją, kartki. Potargał je bezlitośnie , wrzucając do kosza drobne kawałeczki. Dobrze, że gruba teczka stała dalej, odgrodzona smukłym, pustym wazonem od oczu niszczyciela. - Bloku byś tak łatwo nie rozwalił, wiele pieniędzy kosztuje wyburzenie szkieletora. Mycetes spoglądał nieobecnym wzrokiem w przód. Dawno nikt go tak nie upokorzył. Czy w ogóle kiedykolwiek czuł się tak upokorzony? A na dokładkę ktoś tak… tak prymitywny… - Długo jeszcze będę czekać na jaką reakcję? Idę, nie mam czasu na rozmowy ze ścianą. - Nie, nie, nie odchodź, zostań! - poprosił Tomek swojego oprawcę, bo oprawca jego wierszy, czegoś, co tak bardzo kochał, to tak jakby oprawca jego samego. - Tak? Co chcesz mi powiedzieć poeto? - Te wiersze istnieją cały czas, pamiętam każdy wers i słowo. Wymyśliłem przeróbkę jednego z nich specjalnie dla ciebie, na twoją cześć. - To bardzo miło z twojej strony, chyba, rzeczywiście muszę jeszcze chwilę zostać i wysłuchać tych bełkotów. - „O to stoi ten człowiek, ta ofiara, narzędzie zniszczenia, Posłaniec cierpienia. Blady się czuję i słaby zanikam w tle jego siły, sprytu i powagi. Pomocy! Pomożecie? Ruń ziemio, obsuń się podłogo! Nie wymagam cudów, tylko posłuszeństwa. Niech jeden, choćby najsłabszy podmuch wiatru. Przeobrazi jego kości w proch. Wichuro, co mieszkasz u góry, Dopilnuj by długo cierpiał i zbudził się z omdlenia zupełnie obolały. Do dzieła, do dzieła brygado, za te wiersze potargane…” Mycetes zamilkł, przyjrzał się uważnie oszołomionej twarzy rówieśnika, uśmiechnął się przepraszająco. Chyba nieczęsto biedak miał styczność z prawdziwą poezją. Moc tego wiersza zdziwiła i przeraziła nawet samego autora. Podłoga rozwarła szeroko oczy. Na powiekach widać było resztki błękitnych cieni. Głos miała melodyjny, ale nie przesłodzony: - Ja jestem podłogą. Ja jestem ziemią. Do usług panie. Runęła. Obsunęła się w miejscu gdzie, stał Marcin. Marcin spadł. Sądząc po czasie, kiedy do uszu Tomka dotarł huk i krzyk, wróg wyładował na parterze. Czy rzeczywiście tak straszny wróg? Są teraz kwita. Zerwała się wichura. Marcin pewnie leży i cierpi. Zwija się z bólu. Ciekawe ile kończyn ma złamanych. Chyba wypada zejść na dół i mu pomóc. Zasłużył sobie na taki los. Szkoda, że podłoga już zamknęła oczy, mógłby się z nią naradzić. Czy taki budowlaniec miłujący pospolite prostokątne struktury potrafi naprawdę cierpieć? Czy potrafi zrozumieć czym zawinił? To pierwsze prędzej, więc lepiej zejść na dół. Biegiem. Chyba teraz Mycetes pokonał wszystkie rekordy. Nie ważne, nie ważne są teraz żadne rekordy. Ważny jest Marcin, który bardzo cierpi. Jak zaniedbane zwierzątko domowe. Jest! Leży tam, zwinięty, otoczony tłumem gapiów i nauczycieli. Zasłużył sobie! Taki znowu głupi nie jest, zasłużył sobie na taki los. Tomek dobiegł zdyszany do wzrastającej, z każdą chwilą grupki. - Coś poważnego? - spytał głośno - Złamane dwie ręce, nieprzytomny. - Nie wiesz przypadkiem co się stało? - spytał dyrektor. - Wiem, wiem wszystko. - To chodź, pójdziemy do mojego pokoju i mnie także wtajemniczysz. Myślę, że pielęgniarki sobie poradzą, może nawet będzie im łatwiej - o dwóch gapiów mniej. Sfinks wyszeptał hasło i w najbliższej, pustej ścianie pojawiły się drzwi. Weszli. - Usiądź. - zwrócił się uprzejmie Dyrektor - Kawę, herbatę, sok pomarańczowy? - Nie dziękuję. - Więc opowiadaj. Mycetes opowiadał szczegółowo, prostymi zdaniami, nie wahał się przedstawiać targających nim i najprawdopodobniej jego kolegą uczuć. Wreszcie skończył, spojrzał wyczekująco na rozmówcę. - Wierszem to uczyniłeś? W Wielkiej księdze nie pisze nic o magii poezji, więc taka magia nie istnieje. - Jak może nie istnieć skoro są na nią dowody? Sam pan widział. - Widziałem zamek, rozwaloną podłogę, chłopca, któremu zrujnowałeś życie. - Przecież on z tego niedługo wyjdzie. - Owszem wyjdzie i ty też stąd wyjdziesz, nawet szybciej. Jutro do godziny ósmej opuść szkołę. - Nie rozumiem. - Innymi słowy, zostajesz wywalony. - Ciągle tak samo spokojnym, opanowanym głosem dyrektor wydał straszny wyrok. - Ale jak to? Jakim prawem? - Prawem Wielkiej Księgi. - Jakim? Proszę mi je pokazać. - Nie będę ci pokazywał Wielkiej Księgi, jesteś przecież nieprzewidywalny. - Musi… - Nic nie muszę. Znam to prawo na pamięć. Już ci je dzisiaj mówiłem, ale mogę powtórzyć, jeśli nalegasz. - Nie dziękuję. Jeśli nic nie pisze o magii poezji, a są dowody na jej istnienie, to chyba trzeba po prostu uzupełnić księgę. - W Księdze pisze również, że nie wolno używać magii do robienia krzywdy innym uczniom. - On mnie sprowokował. - Po to macie lekcje uczuć, żeby panować nad swoimi emocjami. Muszę iść, bo niedługo odbędzie się ważna rada, domyśl się w jakiej sprawie. - Ale… - Żegnaj Mycetesie, pożegnaj się z kolegami. Mycetes nie miał ochoty się żegnać, nie miał ochoty się pakować, na nic nie miał ochoty. Czuł się oszukany, okłamany, nieszczęśliwy. Dlaczego dyrektor jest tak strasznie niesprawiedliwy? Czy mu nie uwierzył? Bezsens! Może to sen? Niczemu, a raczej nikomu nie wolno ufać, w nikim pokładać nadziei. Głowa bolała, serce łomotało. Wziął teczkę i pióro, które leżały na stoliku w pechowym kącie. Nagle poczuł czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu. Dłoń migała. Wychowawca. Chyba targają nim bardzo różne uczucia, sprawia wrażenie niezdecydowanego. Co on myśli o tej sprawie? Po czyjej stanie stronie? - Mycetes. Wreszcie cię znalazłem. Mam tu koszyk prowiantu. Znając twoje dramatyczne upodobania, prędzej z głodu padniesz niż zatroszczysz się o pożywienie. - Dziękuję, teraz nie tylko ja padnę z głodu, ale jeszcze tyle jedzenia się zmarnuje. - Nie gadaj głupstw, jesteś wybitnym poetą i wybitnym czarodziejem. - Magia poezji nie istnieje. - Zacytował Tomek łamiącym się głosem - Dobrze wiesz, że istnieje. - Pan też, uważa, że wyrok był niesłuszny? - Naturalnie, jestem tego pewien. Wyrok był mocno przesadzony i niesprawiedliwy. Marcin zasłużył sobie, musiał kiedyś dostać nauczkę - Przedstawił już pan te przemyślenia dyrektorowi? - Nie, nie mogę. Za dużo razy podpadłem w tym roku… Na pewno go nie przekonam… - Niech pan nie wstydzi się własnego zdania! Niech pan mi pomoże, proszę… - Bardzo bym chciał, ale zrozum… Teraz tylko ty cierpisz, a jeśli ci pomogę, prawdopodobnie będziemy cierpieć razem. Po co mają cierpieć dwie osoby, kiedy może cierpieć tylko jedna? - Za ideę! Za poglądy! - Mówisz, jak oficer prowadzący żołnierzy na pewną zagładę. - Nic pan nie mówił w mojej obronie dyrektorowi? - Nie, milczałem całą radę. - Ach tak… Gorzej niż płowa zwierzyna, gorzej niż licha sarna. - Poeta uśmiechnął się smutno, w tonie głosu nic nie pozostało z życzliwej uprzejmości - Postępuje Pan jak zwierzyna, której ściągnięto na chwilę klapki z oczu, a ona je z powrotem założyła, aby nikt nie domyślił się, nikt nie miał pretensji, że widziała świat zewnętrzny. - W tonie jego głosu słychać było przede wszystkim wielką pogardę i wielkie rozczarowanie. - Przynajmniej nie wyląduję na talerzu. Nie będę ci już dłużej przerywał pakowania. - Do widzenia. Proszę przekazać całej klasie pozdrowienia, szczególnie Maksowi i życzyć szybkiego powrotu do zdrowia Marcinowi. - Jeszcze chyba zdążą się z tobą pożegnać. - Wątpię, właśnie wychodzę. - Masz termin do rana. - Niepotrzebnie. - Jak chcesz, nie zapomnij prowiantu i uważaj na siebie. - Do widzenia. Wychowawca skręcił w prawo, na lekcję. Dziwnie będzie patrzyć na puste miejsce w drugim rzędzie, a jeszcze trudniej będzie spojrzeć w oczy kotu. Czy już wie o wszystkim? Czy może właśnie wychowawca musi mu sytuację wytłumaczyć i pocieszyć? Czy wielka miska spaghetti rozwiąże problem? Mycetes zszedł na dół, kiedy tylko aktualnie szary wychowawca znikną w sali. Poeta z przyciśniętą do piersi teczką i już mniej ostrożnie trzymaną paczką prowiantu opuścił szkołę głównym wyjściem, chciał ostatni raz popatrzeć na ogród z bliska. Szedł prosto przed siebie. Nie oglądał się na boki. Szedł bez celu. Wrócić do domu? Przez siedem lat wysłał jeden jedyny list, po namowie Maksa. Nie, on nie jest typem syna marnotrawnego. Nie wróci do domu z pustymi rękami. Może wyczarować w każdej chwili zamek, piękny domek, przekształcić drzewa w wieże, w drewniane komnaty. Drewno przemoknie. Zresztą naprawdę, nie umie wcale czarować. Magia poezji nie istnieje, a Wielka księga jest jedyną prawdą. Nic więcej. Wszystko, co jej sprzeczne to bezsensowne złudzenie, marnotrawstwo czasu, który można poświęcić na budowanie identycznych wieżowców, nie takich identycznych, niektóre mogą mieć balkony. Coraz dalej od szkoły, od bramy wejściowej. Bujny, jesienny las. Skrzaty wynurzały zaciekawione oczka z za krzaków . Pająki organizowały konkurs na największą sieć. Popielaty zając ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy szukał najlepszego miejsca na wyścig, którego wynik był z góry przesądzony. Sędziwe drzewa obserwowały znudzone smakowite uczty korników. Ponure, wrześniowe niebo. Mycetes położył się na ściółce, ukształtował mech w miękką poduszkę. Rozejrzał się, najpierw zatrzymał spojrzenie na dużej błękitnawej hubie, następnie na rodzinie muchomorów i wielkiej kani kryjącej się za brzozą. Chwilę się wahał nie wiedząc, co dalej robić, komu powierzyć swój los. No, na reszcie zdecydował. Patetycznie powstał, zwrócił się do wcześniej obserwowanych grzybów: - Bracia moi, wielkie, różnorodne królestwo, Dlaczego nie dane mi było się w nim urodzić? Chcę być jednym z was! Mieć czerwony kapelusz, jedną nogę lub być cały jednokomórkowy. Obojętne! Przygarnijcie! Przejmijcie! Jestem wasz, niech spleśnieję, otoczcie mnie, porwijcie, Zniekształćcie wadliwe ludzkie komórki! Bez względu na ciało, bez względu na duszę. Ja się stąd nie ruszę! Bez was… Ja jestem wami, wy jesteście mną. Otoczcie serce, przejrzyjcie wspomnienia. Dumne Borowiki, piękne muchomory, buntownicze kozaki, tajemnicze purchawki! Z całym szacunkiem przesyłam błagania i pozdrowienia, czekam przemówienia! Wasz Tomek! Wasz jestem! Znowu rzucił się na ziemię. Tym razem na dłużej. Nie wiał wiatr, nie śpiewały ptaki. I dobrze! Sam na sam z grzybami i drzewami, sam na sam, spleśniały. Coś się wydarzy? Nic się nie wydarzy? Zamknie oczy, nie zamknie. Zaśnie, nie zaśnie, obojętne. Przeżyje, nie przeżyje, obojętne. Mycetes, grzyby, poezja, rześkie powietrze… Zasnął. Noc przybiegła zdyszana, zgasiła Słońce, usiadła na tronie. - Przepraszam za spóźnienie. Uciekł mi autobus. Przyczesała palcem sowioczarne włosy, założyła koronę wytapianą z ciemnego rubinu. - No, jak wstajecie? Nietoperze? Koty? Max, ty nie! Ty masz spać! Nie miaucz tak żałośnie, bo zbudzisz innych uczniów! Rozumiemy się? - Przepraszam, ale cierpię na bezsenność. - tłumaczył się kot, niezdyscyplinowany, jak wszyscy inni zarozumiali czarodzieje. - Bo poskarżę pogodzie i będzie burza, taka z piorunami! - Skarżypyta! - Zaśpiewały wesoło, dumne ze swej pani gwiazdy, tworzące międzyplanetarny chórek. - O co pyta? - Zaciekawiło się echo. - Uspokójcie się, głowa mnie boli… Jestem taka, zmęczona i śpiąca… - Za kilka dni będzie przelatywał tędy Enterprice. Oni mają ekspres do kawy na pokładzie, może pożyczą Nagle noc powstała z tronu, rozwarła szeroko oczy. Wpatrywała się w mały punkcik na ziemi. - One mówią. - Kto mówi? - One idą. - Kto idzie? - Grzyby przecież mówię. Tuptają. Tup. Tup. Wspinają się kłócą i śmieją. Zmysły mnie mylą? Ja zwariowałam, czy przyroda cała? Z dwojga złego, wybieram zwariowaną przyrodę. One tańczą, klaskają! Ustawiają się starannie w kółko. Jakby do zdjęcia pozowały! Noc uśmiechnęła się krzywo, lecz twarz jej pobladła. Wykrztusiła zdezorientowana: - Odprawiają niebezpieczne obrządki , złe moce wzywają. Ratunku! Ja się boję! Uciekła. Rozpoczął się dzień. Zaśpiewały pierwsze ptaki. Młode dziewczyny poszły na łąkę zbierać kwiaty. Mycetes zbudził się, usłyszawszy ciche wołania. Pamiętał doskonale wydarzenia poprzedniego dnia. Nie podniósł głowy, tylko spokojnie nasłuchiwał, co chce mu powiedzieć tajemniczy głosik. - Tomaszu! Tomaszu zbudź się! - Już nie śpię. - Załóż państwo Mycetesie! - Skąd wiecie, że tak mnie nazywają? - Wszystko wiemy, braciszku! Chodź do nas! Pobaw się z nami! Poeta wstał i zrozumiał. Zrozumiał, z kim rozmawia i kim się stał tej nocy. Zmienił królestwo, a może należy do dwóch królestw naraz? Stał po środku czarciego koła, a ciało, z daleka wyglądające na ludzkie pokrywały drobne grzybki. - Załóż państwo Mycetesie! - Państwo? - Wszystko będzie w nim, jak zechcesz, jak my zechcemy. Kwiatki mogą śpiewać, krowy latać… - A ludzie? Skąd weźmiemy ludzi? - Są niezbędni? - Dodają dużo uroku. - Ach kochani! Jaki z ludźmi problem? Obiecamy im bezpieczeństwo, towarzystwo, przyniesiemy karty, szachy, żeby się nie nudzili. - Rozwiązała problem wysoka, dobroduszna kania. Mycetes przytaknął wolno, już widział przed oczyma wyobraźni wymarzone państwo.
Zakończenie, czyli Max spotyka grzyba. Max leżał, zwinięty w kłębek na parapecie. Patrzył przez okno. Tęsknił. Obok na stoliku zachęcająco pachniała wielka miska długiego makaronu, polana gęstym aromatycznym sosem Bolońskim. Kot spojrzał obojętnie na ulubiony przysmak. - Jedz, przecież uwielbiasz spaghetti! - Usłyszał po raz dziesiąty. - Może później. Nie jestem głodny. - Co z tobą? - Co z Mycetesem? - Jedz, jak umrzesz z głodu, nigdy go już nie zobaczysz. - Przy takim argumencie, nie mam wyboru. - Nie martw się Baronie, Mycetes jest bezpieczny i szczęśliwy. - Szczęśliwy? Beze mnie? - Max wreszcie odwrócił głowę. Coś się nie zgadza, pomyślał. Nie stał za nim wychowawca, nie stali koledzy z klasy. Był sam w pokoju. Dźwięk dochodził z miski! - Kim jesteś? - Nikim wielkim, bezbronnym pokrojonym grzybem. Przyszedłem, aby przekazać ci pozdrowienia, od Mycetesa. Bardzo się o ciebie martwi. - To dobrze. Już się bałem, że o mnie zapomni. Gdzie on jest, chcę się z nim zobaczyć! - Ma dla ciebie bardzo trudne zadania. Niczym się nie przejmuj, jeśli ci się nie powiedzie. - Żadne zadanie nie jest za trudne dla barona Maksymiliana, grzybie! - Powstał, przeszedł wzdłuż pokoju. - Uzupełnij Wielką Księgę. - I co dalej? Co jeszcze powiedział? - Nic. - Skombinuj mi jakiś miecz, Grzybie. - Nie dam rady. Żegnaj Baronie. Uważaj na siebie. - Zostań. - Muszę iść, nie jestem ugotowany, popsułbym kompozycję smakową. Max owiną niepewnie spaghetti na łyżce. Upewnił się, że nie mówi i włożył do buzi. Smakowało, jak zawsze.


strona główna